Liga Mistrzów. Chelsea cierpi bez końca

Paradoks mamoną płynącej, skomercjalizowanej do cna Ligi Mistrzów: w jej najnowszej historii wcale nie zwyciężają ci, którzy wydają najwięcej na transfery albo najłapczywiej rzucają się do kolekcjonowania gwiazd. Felieton Rafała Steca z Gazety Sport.pl.

Inter Mediolan wygrał ją, dopiero gdy właściciel klubu się opamiętał, przestał hurtem importować sławne nazwiska, zaludnił szatnię piłkarzami wziętymi za drobne, niedocenianymi lub gdzie indziej odrzuconymi (Lucio, Sneijder, Cambiasso, Motta, Pandev, Milito etc.) - wcześniej przez półtorej dekady uchodził za archetyp prezesa zbyt rozrzutnego i narwanego, by marzyć o najcenniejszym trofeum. Barcelona wygrała czeredą wychowanków, a jej kosztowne operacje - Ibrahimović, Czyhrynski, Hleb, Keirrison, Caceres - kończą się zazwyczaj sportową klapą. Manchester Utd, choć od ekstrawaganckich zakupów nie stroni, wygrywał dzięki pełnym poświęcenia żołnierzom spełniającym specjalne wymogi charakterologiczne Alexa Fergusona. Real Madryt przestał w LM panować akurat wtedy, gdy porwał się na oderwaną od rzeczywistości wizję drużyny galaktycznej, upstrzonej do zawrotu głowy futbolowymi celebrytami.

Przywołajmy jeszcze sensacyjne triumfy Porto czy Liverpoolu, a stanie się jasne, że choć tłusty budżet stanowi dla sukcesu w LM warunek konieczny, to nigdy nie był warunkiem wystarczającym. Spójrzcie na Romana Abramowicza - właściciel Czukotki, a także willi, zamków i hoteli w alpejskich kurortach narciarskich i na Lazurowym Wybrzeżu, już się zorientował, że właścicielem Pucharu Europy zostać o niebo trudniej. Że nie istnieje inwestycja, która puchar gwarantuje. Jemu nie zagwarantowało wstrzyknięcie w Chelsea 740 mln funtów.

Od 2004 roku, w którym Abramowicz ocalił londyński klub od plajty, nikt nie włożył w futbol więcej prywatnego majątku - choć w jego hojności nie odnajdziemy nic wzniosłego, trudno nawet mówić o finansowym "wysiłku", skoro Rosjanin dochodził do bogactwa z szybkością i łatwością możliwymi tylko tam, gdzie wolny rynek jest fikcją, bo kraj sprywatyzowała kasta trzymająca władzę. Nikt nie zatrudniał też w minionych latach tylu trenerów z samego szczytu - na Stamford Bridge zajeżdżali i triumfatorzy Ligi Mistrzów Mourinho oraz Ancelotti, i mistrz świata Scolari, i od dwóch dekad wydajny wszędzie Hiddink. Sami artyści, zresztą Chelsea obsadzała gigantami wszystkie stanowiska, jej biznesową nadbudową miał zarządzać podebrany Manchesterowi Utd Peter Kenyon, a młodych zdolnych łowić podebrany Tottenhamowi Frank Arnesen.

I miał rosyjski bogacz mnóstwo powodów, żeby sądzić, iż postępuje z idealnym wyczuciem, że podejmuje decyzje niemal wyłącznie perfekcyjne. Wszystko działo się błyskawicznie, niemal z dnia na dzień realny stał się koszmar wielu kibiców - w poniedziałek obcy ląduje, we wtorek za ciężki szmal futbol pacyfikuje, w środę odbiera tytuły. Już w drugim Abramowiczowym sezonie wzięli londyńczycy mistrzostwo kraju, niewidziane tam od półwiecza. W trzecim je obronili. W Champions League też szaleli - półfinał, półfinał, półfinał, finał, znów półfinał.

Tam, w wielkich spektaklach europejskich, rozpoczyna się historia z morałem. Oto biznesmen przyzwyczajony do odbioru opłaconej satysfakcji ułamek sekundy po skinięciu głową zderzył się ze światem, który niekiedy nawet za krańcowy wysiłek i wybitność płaci bezbrzeżnym rozczarowaniem. Tym bardziej bolesnym, że towarzyszy mu zetknięcie z cieniuteńką, niemal niewidzialną linią oddzielającą w sporcie sukces od porażki. Chelsea padała w Champions League po golu, którego nie było (0:1 w dwumeczu z Liverpoolem), po rzutach karnych (1:1 w dwumeczu z Liverpoolem), po poślizgnięciu się przy strzale z jedenastki Johna Terry'ego (1:1 w finale z Manchesterem), po sędziowskich kontrowersjach i słynnym golu Iniesty straconym w doliczonym czasie gry (1:1 w dwumeczu z Barceloną). W minioną środę znów zostali skrzywdzeni, w ostatnich sekundach przegranego 0:1 ćwierćfinału z MU powinni byli wykonywać rzut karny. Londyńscy piłkarze mają prawo czuć, że nieszczęścia, które na innych spadają z rzadka, na nich spadają zawsze. Że dotykała ich niesprawiedliwość, na którą nie zasłużyli. Że za każdym razem zwyciężali, a jednak, mimo włożonej w walkę pasji, nigdy nie zwyciężyli. Najwięksi szczęściarze - rosyjska fortuna spadła im z nieba - stali się największymi pechowcami.

Abramowicz kupił sukces, a zarazem go nie kupił, był brutalnie odpychany, gdy ostateczny triumf miał na wyciągnięcie ręki. Przy okazji poznawał, z jakim ryzykiem wiążą się w futbolu wrogie przejęcia - najgłębiej rozczarowywali go najdrożsi, najsławniejsi, zostawiający w poprzednich klubach fanów rozgoryczonych do obłędu. Megagwiazdy wziął dwukrotnie. Mediolańskie bożyszcze Andrija Szewczenkę - kosztował 46 mln euro, padł wówczas brytyjski rekord - importował wbrew woli Mourinho, zakłócił harmonię w szatni, z czasem transfer stał się pośrednią przyczyną rozstania z portugalskim trenerem. Liverpoolskie bożyszcze Fernando Torres - kosztował 58 mln euro, znów padł rekord - odlicza od stycznia czas spędzony na boisku bez strzelonego gola, dobił już do 12 godzin, w dodatku jest niekompatybilny z Didierem Drogbą i wpędza w matnię trenera, który miota się w taktycznych wyborach, by upchnąć w jedenastce obu snajperów. We wspomnianym ćwierćfinale LM wymienili między sobą ledwie trzy podania.

Gdy patrzę na Abramowicza, myślę o filmowej postaci Marka Zuckerberga, założyciela Facebooka, z niezrozumiałych przyczyn obwołanego geniuszem. Obaj gigantyczną fortunę zdobyli zdobyli w młodym wieku, szybko i bez wysiłku, dzięki cynizmowi i bezwzględności, po ruchach etycznie kontrowersyjnych - pierwszy rozpoczął biznesową karierę od kradzieży pociągu, drugiemu zarzuca się, że oszukał wspólników. Ci ostatni, również bohaterowie "Social Network", to wioślarze, których trud kontrastuje w filmie z bezbolesną drogą do sukcesu Zuckerberga - rezygnują ze słodkiego życia, katorżniczo trenują okrągły rok, ale najważniejszy wyścig przegrywają. Otoczenie pociesza, oni pocieszenia nie przyjmują, drugie miejsce jest dla nich końcem świata. Abramowicz wszedł do tej samej gry - okrutnej, za nieludzki wysiłek oferującej często frustrację i niespełnienie tym dotkliwsze, im bliżej byłeś powodzenia. Ale nikt mu nie współczuje, bo on cierpi tak, jak cierpiałby Zuckerberg, gdyby Facebook stracił nagle popularność. Łatwo przyszło, łatwo poszło.

Chyba żaden wielki klub nie był ostatnio aż tak utożsamiany ze swoim właścicielem. Chelsea stała się drużyną najpowszechniej znienawidzoną - to już przeszłość, potem nadleciały wstrętniejsze potwory, np. pewien szejk do Manchesteru City - właśnie ze względu na miliardera, który chciał dopłynąć do mety jednym gwałtownym gestem, wbrew duchowi sportu, chcącemu wynagradzać wysiłek rozłożony w czasie.

Tyle że Rosjanin łódkę tylko sponsoruje, wiosłują piłkarze. Tak obce sobie światy - sukcesu łatwego i sukcesu okupionego męką - się tutaj spotykają, więc cierpią przede wszystkim fantastyczni atleci, którzy zaczynają przeczuwać, że odejdą niespełnieni, pozostaną najwybitniejszą grupą współczesnych futbolistów bez najcenniejszego klubowego łupu. Jeśli nie wyeliminują MU, drugi raz z rzędu nie dotrą nawet do półfinału LM, co w erze Abramowicza się dotąd nie zdarzyło. 31-letni Terry lamentuje, że Europa zawiązała spisek, by trofeum nie zdobyli nigdy; 33-letni Lampard przestał być rozgrywającym pancernym i panującym w środku pola; 33-letni Drogba częściej rozpacza, niż demoluje defensywę, gole strzela najrzadziej w karierze. Jak oni wchodzą w schyłkową fazę swoich karier, tak kończy się cała era w Chelsea - drużyny starzejącej się, potrzebującej przejęcia inicjatywy przez oś David Luiz - Ramires - Torres.

Czy po ewentualnej wtorkowej porażce Abramowicz istotnie przebaczy trenerowi, który poprzedni sezon miał świetny? I bardziej intrygujące pytanie - czy Rosjanin uszanuje wymogi Finansowego Fair Play (klub wydaje tyle, ile zarabia), co zmusiłoby go do rezygnacji z luksusowych transferów, czy zatrudni kolejnego doskonałego specjalistę - tym razem od kreatywnej księgowości - i spróbuje nakładany przez UEFA kaganiec zerwać? Cała jego kariera sugeruje, że pójdzie na skróty. Czyli wyda regułom gry wojnę.

Podyskutuj o felietonie na blogu Rafała Steca

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.