Kiedy urugwajski selekcjoner staje przy płocie odgradzającym nas od boiska, można pomyśleć, że jest na tym uniwersyteckim stadioniku w Johannesburgu odźwiernym. Mówi cichuteńko, wolno, z opuszczonym wzrokiem.
Identyczne wrażenie musiał Tabarez sprawiać, kiedy w połowie lat 90. przyleciał do Serie A. Dziś Włosi wspominają go jako intelektualistę gawędziarza, który opowiadał im o filozofii i historii, cytował poezję, ujmował delikatnością. I dzielił się wymalowanym na ścianach domu mottem przejętym od Che Guevary: "Musisz stawać się coraz twardszym, nie tracąc czułości".
Z prowincjonalnym Cagliari osiągał niezłe wyniki, w potężnym Milanie poniósł klęskę. Zastąpił Fabia Capello, fachowca o osobowości większej niż San Siro, a sam mówił szeptem, do piłkarzy - nawet juniorów - zwracał się per pan, po klubie chodził w kapciach, jakby chciał robić możliwie mało hałasu. Wszyscy go lubili, nikt nie słuchał. Posadę stracił po kilku miesiącach, kiedy Milan przegrał z Piacenzą.
Zanim wrócił do Ameryki Płd., spróbował jeszcze w hiszpańskim Oviedo (spuścił je z ligi) i ponownie Cagliari (przetrwał cztery mecze, żadnego nie wygrał). To były jego jedyne próby szturmu na Europę.
W RPA rządzą ci, którzy świetnie czują się w cieniu. Żyjemy w erze triumfów charyzmatycznych liderów w typie Mourinho, van Gaala, Hiddinka czy Fergusona lub sław wielkich karierą zawodniczą jak Guardiola czy Ancelotti, a mundial należy do trenerów niemal niewidzialnych.
Żaden z tych, którzy przetrwali do półfinałów, nie był wybitnym graczem. Żaden nie przyciągał tutaj szczególnej uwagi. Błyszczeli Maradona, Dunga, Lippi, ze specjalnych przyczyn również Domenech. Selekcjonerzy, którzy okazali się od nich lepsi, nigdy gwiazdami nie byli. Nawet Vicente del Bosque - jako jedyny pracował w wielkim klubie - doceniano głównie za to, że gwiazdom Realu Madryt nie przeszkadzał. Jak wygrał Ligę Mistrzów, to niewdzięczny prezes Florentino Perez go zwolnił.
Tabarez, choć w Ameryce Płd. trochę osiągnął (dwa triumfy w Copa Libertadores), sam zdaje się mieć obsesję na punkcie swojej porażki. Tej poniesionej na włoskich mistrzostwach świata w 1990 r., na której jego Urugwaj pokonał tylko Koreę Południową, drużynę znacznie słabszą niż dziś. Tabarez co rusz wspomina tamten turniej, wszystko, co robi dziś, przeciwstawia temu, co robił wtedy. Jakby minione 20 lat poświęcił na analizowanie popełnionych błędów i obmyślanie, jak uniknąć kolejnych.
- Polecieliśmy wtedy do Europy w kwietniu - wspomina. - Pokonaliśmy Anglię na Wembley, zremisowaliśmy w Stuttgarcie z Niemcami, rozegraliśmy wiele sparingów z włoskimi pierwszoligowcami. A potem schrzaniliśmy mundial. Zetknęliśmy się z problemem, którego nie chciałem mieć teraz. Piłkarze na zbyt długo rozstali się ze swoimi przyzwyczajeniami, swoją codziennością, ludźmi, których kochają. Zabrałem im ich świat i zapłaciłem za to - opowiada urugwajski selekcjoner.
Dlatego tegorocznego turnieju nie poprzedziło żadne długie zagraniczne zgrupowanie, a wylot ze stołecznego Montevideo Tabarez maksymalnie opóźniał. Wykorzystał okoliczności - Urugwaj leży na tej samej długości geograficznej co RPA, ma też identyczny klimat. Aklimatyzację uznał za zbędną.
Uczył się na własnych błędach, uczył się na cudzych. Słuchał Pablo Forlana (ojca napastnika Diego), który wspominał, że w 1974 r. wraz z kolegami z reprezentacji zdał sobie sprawę, że był na mundialu, kiedy wracał do kraju po odpadnięciu w pierwszej rundzie. Dlatego Tabarez wpajał piłkarzom: - Faza grupowa jest jak eliminacje, chodzi tylko o to, żeby ją przeżyć, chwały nie przynosi. Kto pamięta, że w 2006 r. Szwajcaria wygrała grupę? Nikt. Mundial zaczyna się w 1/8 finału, a jeśli chcesz, by pisali o tobie książki, musisz zajść jeszcze dalej.
Tabarez miał czas, by wyciągać wnioski, i miał czas, by drużynę udoskonalać.
Zanim w 2006 r. ponownie został selekcjonerem, przez cztery lata odpoczywał. Potem eliminacje wydłużyły się o baraże z Kostaryką. Losy Urugwajczyków stanowią być może najdoskonalszy dowód, że del Bosque nie myli się, twierdząc, iż reprezentacjom z Ameryki Płd. sprzyja wyczerpujący system kwalifikacji. Na mundialowej drodze do półfinału wcale nie napotkali trudniejszych rywali.
W bojowych warunkach eliminacyjnych wykruszali się kolejni bramkarze - odpadło trzech chimerycznych, klasę na dłuższym dystansie potwierdził dopiero Fernando Muslera. Wykruszali się też gracze grożący wzniecaniem konfliktów, bo trener wiedział, jak niszczący wpływ na szatnię mogą mieć podziały pomiędzy kadrowiczami powoływanymi ze stołecznych klubów Penarol i Nacional. Chciał, by jego podwładni się przyjaźnili, z przebywania ze sobą czerpali wyłącznie przyjemność.
Eliminował 63-letni Tabarez wszystkie błędy popełnione przed dwiema dekadami. Osiągnął absolutny spokój człowieka, którego nic już nie zaskoczy. - Dojrzałość pozwoliła mi naprawdę rozkoszować się mundialem - zwierzał się. Podstawową jedenastkę podawał dziennikarzom kilka dni przed meczem, bo w zwyczaju trenerów, by ze swoich wyborów robić wielkie tajemnice, dostrzega więcej teatru niż rozsądnej ostrożności.
Chętnie przyznaje, że jego drużynie sprzyjało mnóstwo szczęścia, powtarza też, że Urugwaj prawdopodobnie długo nie powtórzy sukcesu z RPA. Dlatego codziennie wydzwania do żony, by posłuchać opowieści o wywołanej mundialowymi zwycięstwami ekstazie rodaków. Ich mały kraj rozsławiali tylko piłkarze, ale półfinału nie dopadli od 1970, a medalu od 1950 r. Wtedy sensacyjnie zdobyli złoto.
- Byłem wówczas bardzo religijnym dziesięciolatkiem. Kiedy w finale Brazylia strzeliła nam gola, ukląkłem, złożyłem Bogu obietnicę i błagałem o cud. Zostałem wysłuchany, Urugwaj wygrał. A ja zapomniałem, co Bogu obiecałem - wspomina Eduardo Galeano, przyjaciel Tabareza, słynny pisarz, który mecze ogląda na głównym placu Montevideo, stojąc przed telebimem w wielotysięcznym tłumie.
Jedyny poza futbolistami znany Urugwajczyk, w piłce zakochany na zabój, tym razem nie wzywał opatrzności. Wierzył w Tabareza, którego nazywa najmniej przesądnym, najbardziej trzeźwym i świadomym, że błądzi, trenerem na świecie.
Trenerem nazywanym Maestro tylko dlatego, że zanim stanął przy boisku, uczył w podstawówce. Słychać nie było go pewnie już w drugiej ławce.
Europejskie linie lotnicze walczą o kibiców ?