Do wąziutkiej elity należą znany jako "Cesarz" Franz Beckenbauer oraz Mario Zagallo. Obaj sięgali po mistrzostwo świata i jako piłkarze, i jako trenerzy.
Za blamaż Argentyny cała wina spada na Maradonę
Teraz dołączyć do nich mogli selekcjoner argentyński lub brazylijski, dwa przeciwstawne żywioły. O Maradonie mówi się, że jako jedyny wygrał mundial (1986) samotnie, on sam trenerami albo gardził, albo z trudem ich tolerował - o ile siedzieli cicho. Został obwołany bogiem, wyznawcy z czczącego go Kościoła nazywają siebie diegorianami. Dunga był tylko maleńkim trybikiem w złotej ciężkiej brazylijskiej maszynerii (1994), nikt nie pamięta żadnego jego uroczego kopnięcia, on sam wierzy w pot, krew i łzy, potęgę pracy zbiorowej. Wołają na niego zwyczajnie "Dunga", czyli "gapcio". To ze względu na ospały, niemrawy styl gry.
Pierwszy nosi brodę wilka morskiego, ale przy ławce trenerskiej skacze zawsze w eleganckim, jasnym garniturze, który siłą naciągają nań ponoć córki. Drugi jest zawsze ogolony, ale na publiczne wystąpienia zakłada sweter, który nadałby się na wypad z kumplami do tawerny.
Przed mundialem brazylijska telewizja nadała program publicystyczny, którego uczestnicy żądali, by do reprezentacji zaprosić młodych napastników Santosu, Neymara i Ganso. Zaimprowizowane studio postawiła przed... domem Dungi. Wściekły trener wezwał policję.
Dlatego dziennikarzy nie znosi, kontakty z nimi podczas MŚ ograniczał do minimum zalecanego przez FIFA. Podczas konferencji sprawiał wrażenie, jakby w ogóle nie usiadł, lecz pochylony nad stołem niecierpliwie czekał, aż dadzą mu wyjść. Łypał na salę pochmurnie, lodowato, ale też z imponującym spokojem.
Maradona spotkania z prasą przeciągał. Rechotał po własnych dowcipach o obowiązkowo erotycznym zabarwieniu, słowa wylewał z siebie wiadrami, wodził po zgromadzonych spojrzeniem rozanielonym i ubawionym. To dziennikarze niecierpliwie czekali, aż wygłupy się skończą.
Dunga zamknął drużynę w klasztorze. Budował ją wokół przywódców manifestujących głęboką religijność (Kaka, Lucio), codzienne modlitwy prowadził ksiądz wskazany przez jego asystenta Jorginho, też mistrza świata z 1994 r. Na pytanie, dlaczego nigdy nie daje podwładnym dnia wolnego, odpowiadał, że skazałby ich na wyjątkowo ciężki czas, bo 400 akredytowanych na MŚ i drugie tyle nieakredytowanych dziennikarzy (najliczniejsza tutaj ekipa) nie dałoby kadrowiczom sekundy spokoju.
Selekcjoner wyciągał też wnioski z przeszłości. Trener Luiz Felipe Scolari, autor ostatniego złotego dla "Canarinhos" mundialu (2002), otwarcie mówił, że chce odciąć piłkarzy od wszelkich jednorazowych kontaktów erotycznych. - Kiedy siedzą w domach z żonami, zachowują się grzecznie. Na wyjazdach zawsze próbują udowodnić, że są najlepszymi kochankami na świecie. A seks przed meczem wyczerpuje - tłumaczył.
Przed czterema laty Brazylijczycy korzystali z pełnej wolności. Wywiadów udzielali w środku nocy, by telewizja transmitowała je rodakom na żywo w porze szczytowej oglądalności. Odpadli w ćwierćfinale.
Argentyńczycy wolne dostawali po każdym meczu w RPA, Maradona kazał im chwytać każdą chwilę mundialu, dbał o pogodne nastroje, aurę wspaniałej przygody. W szatni tuż przed wyjściem na mecz zakładał się z Leo Messim, że ten znów nie strzeli gola. Chciał go zdopingować, pragnął podziwiać następne wcielenie samego siebie - boskiego pomazańca, który przytula się do piłki i powoduje, że wszyscy inni znikają z boiska.
Dungi nie zajmuje, kto zdobędzie bramkę, najwyżej ceni zasłużonych dla osłaniania własnego pola karnego, lubi rzucić, że wirtuozerskie cuda sprzed lat ubarwia telewizja. Rodaków złościł niechęcią do powoływania zjawiskowych dryblerów - tak jak Maradonie Argentyńczycy wyrzucali, że ignoruje przy powołaniach rzetelnych, solidnych pracusiów w typie Zanettiego i Cambiasso. Obaj najchętniej powołują klony samych siebie.
"Canarinhos" nie pozwalali sobie na żaden krok, którego nie przewidział grafik selekcjonera, a na treningach regularnie ćwiczyli w grupkach, podzieleni na formacje - tak jak lubi prowadzić zajęcia José Mourinho. Oni też poświęcali mnóstwo czasu na taktykę, co rodacy wyciągali ze swoich głębokich gardeł, bo Dunga zajęcia utajniał.
Wysłani na konferencje Brazylijczycy przychodzili i wychodzili punktualnie, byle tylko odbębnić obowiązek nałożony przez FIFA. Albicelestes żyli w chaosie, spontaniczności, wiecznym nieuczesaniu. Szefował im wyrozumiały wujek działający tylko instynktownie, który nie lubi wstawać wcześnie i rzadko wie, co zrobi za pięć minut. Z opóźnieniem - niekiedy wręcz kilkudziesięciominutowym - rozpoczynały się i wszelkie argentyńskie spotkania z prasą, i treningi, które były niemal zawsze otwarte i zawsze przebiegały podobnie. Maradona dzielił grupę, rzucał piłkę, kazał grać. - Ty bestio! Wspaniale to zrobiłeś! - zachwycał się udanym kopnięciem. Piłkarzy nie odstępował, biegał między nimi z gwizdkiem, choć sędzią był specyficznym - głaszcze ich, przytula, całuje. Nie stwierdzono, by kogoś zganił.
Pytania reporterów o taktyczne zamiary zbywał. - Dajcie mi się nacieszyć meczami, które wygraliśmy - rzucał. Propozycję, by doradzał mu wytrawny strateg Carlos Bilardo, odrzucił. Przecież to on, El Diego, osobiście wydryblował złoto w 1986 r., Bilardo jako trener zajmował tylko wolne miejsce na ławce.
Obaj selekcjonerzy nie umieli uciec od tego, jakimi byli piłkarzami. Dunga czuje, że w pojedynkę byłby nikim. Maradona wie, że mecze rozstrzygają soliści. - Mnie nikt nie ośmielił się mówić, gdzie mam grać, więc i ja nie mam prawa rozkazywać Messiemu. Wszystko zależy od niego, jest dorosły. Tak było w mojej erze, teraz jego kolej - objaśniał swoją filozofię futbolu.
Filozofię, która skazywała na klęskę. Ostatni mistrzowie świata Włosi, aktualni mistrzowie Europy Hiszpanie, triumfujący w Lidze Mistrzów Inter, Barcelona czy Manchester Utd - wszyscy zawdzięczali sukces obudowaniu nadzwyczajnych talentów graczy precyzyjnym planem. Ich śladem podążali "Canarinhos", którzy pod dowództwem Dungi wygrali już tytuł na swoim kontynencie i Puchar Konfederacji. Na mundial mocy im nie wystarczyło, przegrali w stylu zdaniem rodaków haniebnym. Brazylia docenia przegranych - czasem nawet wielbi, jak drużynę z 1982 r. - tylko wtedy, gdy zachwycają.
Argentyńczycy działali wbrew nowoczesnym trendom, opiekował się nimi łagodny pasterz, który zezwalał, by stado przesuwało się po południowoafrykańskich trawach, jak mu się podoba. To nie miało prawa dać złota, ale też nie musiało skończyć się aż tak smętnie - wywołującą współczucie bezradnością w ćwierćfinałowym 0:4 z Niemcami. Obaj trenerzy, którzy mieli szansę wejść do wąziutkiej elity elit, ponieśli klęski, jakich ich rodacy nie pamiętają.
Argentyńska cziliderka z brodą ?