Tomasz Majewski dzień po... "Łzy? Nie wygłupiajcie się!"

Chińskie piwo nie jest głupie. Spoko są też japońskie. Podchodzą mi niektóre belgijskie i holenderskie. Czeskie też super, ale trzeba je pić na miejscu, w Czechach. O piwie mógłbym gadać godzinami - mówi mistrz olimpijski w pchnięciu kulą w specjalnej rozmowie z korespondentami Sport.pl i "Gazety Wyborczej" w Pekinie.

Plawgo: Mam pretensje do Majewskiego

Jakub Ciastoń i Radosław Leniarski: Czy już pan sobie uświadomił, czego w piątek dokonał?

Tomasz Majewski: Powoli to do mnie dociera. Dobrze się czuję z tym mistrzostwem olimpijskim, ale jeszcze jestem zmęczony i niewyspany. Ze stadionu wróciłem o 2 w nocy, czekał na mnie trener, ale w wiosce było cicho i spokojnie, więc szybko poszedłem do łóżka. Przez dwie godziny nie mogłem jednak zasnąć, wciąż odczuwałem emocje. Dopiero w sobotę trochę sobie odbiłem. Spałem w ciągu dnia. Na razie, jak ktoś robi sobie ze mną zdjęcie, to dołączają inni. Ale spokojnie, szybko o mnie zapomną. Podobno najgorsze są pierwsze dwa miesiące - tak mi powiedział Robert Korzeniowski.

Medal się panu podoba?

- Może być. Z jednej strony jest stadion Panathinaiko w Atenach, gdzie pchałem kulę cztery lata temu, ale z mizernym skutkiem. Teraz było trochę lepiej.

Zdobył pan złoto, więc pewnie nie będzie się pan czepiać swoich prób. Ale czy było coś, co chętnie by pan poprawił?

- Dużo błędów nie było, prawie maks. Jak teraz oceniam, to gdyby nie te niewielkie błędy, może udałoby się poprawić wynik o 20 cm. Nigdy jeszcze w konkursie nie pchnąłem czysto ponad 21 m. Nigdy nie zrobiłem tego też na treningach. Ale spalonych powyżej 21 metrów miałem 16. Tutaj wyszło wszystko, bo zasada jest taka, że jak są igrzyska, to trzeba bić rekordy życiowe. Następne może będą w Berlinie, na mistrzostwach świata.

Nie wyglądał pan na uszczęśliwionego na podium ani teraz... Żadnych łez radości?

- Byłem zbyt ucieszony, żeby się wzruszyć. Łzy? Nie wygłupiajcie się.

Ale jak się z panem teraz rozmawia, można odnieść wrażenie, że nie cieszy się z medalu.

- Pozory. Cieszę się w środku strasznie. Ale taki ze mnie typ, że tego nie okazuję.

Podobno trener nie był przekonany, czy będzie z pana kulomiot zdolny zamieszać w czołówce?

- Trener Suski nie był przekonany, bo wtedy dalekie pchnięcia były najczęściej dziełem przypadku. A teraz pcham regularnie na bardzo wysokim poziomie. W tym roku na halowych MŚ w Walencji byłem trzeci. Ani razu nie zająłem na żadnym mityngu miejsca niższego niż trzecie.

Może dlatego, że skupił się pan na sporcie?

- Może i tak. Ale czy to jest takie dobre, wcale nie jestem taki pewny. Chciałbym się jednak zajmować nie tylko sportem, żeby nie zwariować. Staram się jakoś trochę czasu wygospodarować na to, aby obejrzeć jakiś film czy przeczytać książkę. Ale z tym jest bardzo trudno, bo trenuję na warszawskim AWF-ie, a mieszkam po drugiej stronie miasta.

Chciałem zacząć też podyplomowe studia, ale medal może mi w tym nie pomóc, niestety. A chciałem, żeby było tak spokojnie...

Teraz będzie pan miał czym dojeżdżać na treningi. Oprócz emerytury, premii 200 tys. zł nagrodą jest również samochód średniej klasy.

- No, nie wiem, chyba jednak będę jeździł dalej metrem. Poprzednim samochodem, skodą octavią, którą dostałem od Samsunga, próbowałem latać. Z poważnego wypadku na drodze z Pragi dwie osoby trafiły do szpitala. Ale ja wyszedłem z samochodu sam, nic mi się nie stało. Podobno lecieliśmy sześć metrów w powietrzu. Co prawda nie ja prowadziłem, więc nawet nie znam dobrze szczegółów wypadku.

Nie chciałem mieszkać w internacie, więc do szkoły i na treningi jeździłem 20 kilometrów w jedną stronę. To podróżowanie mi zostało.

Czy dzięki temu sukcesowi pchnięcie kulą stanie się czymś w rodzaju sportu narodowego?

- Szymon Ziółkowski mi powiedział, że po jego złocie w Sydney też wszyscy rzucali młotem. Musiał je zbierać po całym stadionie. Nie będzie boomu na kulę. To sport niszowy. Ale się rozwija. Kiedyś na mistrzostwach Polski 18 metrów dawało medal, a teraz nie zapewnia finału. Ostatnio były nawet trzy pchnięcia powyżej 20 metrów.

Co panu się podoba w pchnięciu kulą?

- Kula to prawdziwy sport dla prawdziwych mężczyzn. Żadnych cholernych wyrzeczeń. Sprawdzian męskiej siły. Są ludzie kompletnie walnięci na punkcie pchnięcia kulą, zajarani na tym punkcie. Kolekcjonują w komputerze filmy z najlepszymi pchnięciami, mają swoich idoli kulomiotów.

Pamięta pan pierwszy trening?

- Zaczynałem od rzutu dyskiem. Dopiero potem była kula. Kiedy jest się młodym zawodnikiem, to robi się parę rzeczy naraz. Dobre pchnięcie miałem od początku, ale z techniką bujam się już 12 lat.

W kuli ważny jest zasięg ramion. Im większy, tym lepsza dźwignia.

- Mam 221 cm. Przy wzroście 204 cm to jest całkiem sporo. Dobre warunki.

Ile pan wyciska na sztandze?

- 200 kg, granica przyzwoitości. Na tyle, ile trenuję, to nie jest dużo, powinienem robić 250 kg. Najsilniejszy w stawce jest Amerykanin Christian Cantwell, który ma życiówkę 310 kg.

To znaczy, że ma pan jeszcze dużą rezerwę?

- Tak, ale żeby się poprawić o 5 kg, trzeba zapieprzać rok. Siła nie jest jednak w pchnięciu kulą najważniejsza. Niektórym może nawet przeszkadzać. Siła ma być środkiem, a nie celem. Trzeba ją jeszcze wkomponować w skoczność, szybkość i technikę. Najważniejsza jest głowa. Konkurs w Pekinie to pokazał. Wygrałem przede wszystkim dlatego, że wytrzymałem presję i mogłem pokazać, na co mnie stać, a oni nie mogli. Widziałem już wiele razy, jak perfekcyjnie przygotowani zawodnicy psuli konkursy, bo za bardzo się denerwowali. Ja jestem spokojnym człowiekiem i dlatego mam złoto.

Sport pomógł panu wybić się z małej wioski, z której pan jeździł na treningi.

- Spokojnie, gdybym zajmował się czymś innym, też pewnie by mi wychodziło nie najgorzej. Więc pewnie i tak bym wyjechał. Ale rzeczywiście sport był moim świadomym wyborem. To znaczy trener Suski w I klasie liceum powiedział mi, że czeka mnie ciężki zapierdol i czy jestem na niego zdecydowany. Powiedziałem "tak", no i 12 lat trenuję.

Ale bardzo chętnie wracam do Słończewa. Mieszkałem tam do 19. roku życia. Na gospodarce pracuje mój młodszy brat. Mam jeszcze dwóch braci i siostrę. Na szczęście tylko ja poszedłem w sport. Jeden taki wystarczy.

Skończył pan politologię na warszawskim UKSW. Dlaczego akurat ten kierunek?

- Chciałem być dziennikarzem, ale się nie dostałem na dziennikarstwo. Poszedłem na politologię, bo czytam i interesuję się. Ale mam swoje podejście do polityki. Śmieszy mnie i bawi język polityczny. Oczywiście chciałbym, aby na czas igrzysk zapanował pokój na ziemi, a nie odwrotnie. Chciałbym, żeby zgasły ogniska konfliktów na świecie. Czytałem kiedyś opowiadanie, w którym Rosja jest krajem przyjaznym dla świata. Jak Kanada. Tak bym chciał. Ale uważam, że sztuczne jest zainteresowanie Tybetem przed igrzyskami w Pekinie, choć przed dwoma laty sam miałem flagę Tybetu na ścianie. Mierzi mnie, że politycy wymagają od sportowców czegoś, czego sami zaniechali. Czy ktoś z nich tu protestuje? Czy ktoś nosi czarne opaski?

Jestem w Chinach drugi raz. Byłem tylko w dużych miastach - Pekinie i Szanghaju. Wiem, że jeśli ktoś by chciał poznać Chiny, powinien ruszyć głębiej. Wieś przypomina średniowiecze. Przeludnienie dyktuje warunki. Gdyby ich było 300 mln, zachowywaliby się inaczej.

Najpiękniejsze, najbardziej idealne miejsce na świecie?

- Islandia. Od dawna mam hopla na jej punkcie. To takie miejsce, gdzie jest zimno, ciemno i brzydka pogoda, ale jednak strasznie pięknie i fajnie.

Temat pracy magisterskiej to wrocławska Pomarańczowa Alternatywa. Który z happeningów podobał się panu najbardziej?

- Poznałem nawet Majora Fydrycha. Na jednej z jego wystaw, przeprowadziłem wywiad na potrzeby dyplomu. Najbardziej? Nie krasnoludki, nie papier toaletowy, ale manewry na Śnieżce. Fydrych desantował się w rocznicę 1968 r. z wyciągu na Śnieżkę jako polski spadochroniarz podczas inwazji na Czechosłowację. Interweniowała czechosłowacka straż graniczna. Pełen odjazd. Fydrych to bardzo ciekawa postać, polecam jego książki. Fajnie opisywały rzeczywistość. Trzeba podtrzymywać pamięć o Pomarańczowej Alternatywie, bo w tamtym systemie to było coś wyjątkowego.

Niektórym osobom w "Solidarności" nie do końca podobało się to, co robił Fydrych.

- Były różne zatargi, głównie z Solidarnością Walczącą. Większość ludzi chwytało jednak ich żart. Braciom Kaczyńskim to pewnie by nie podeszło, trochę inny etos. Rozmawiałem o tym kiedyś z Adamem Michnikiem. Mówił, że jemu, a także Jackowi Kuroniowi, się podobało. To była trochę inna droga. "Solidarność" czasami za bardzo uderzała w poważne nuty.

Głosował pan na jego partię Gamonie i Krasnoludki w wyborach?

- Wygrał chyba nawet z Ligą Polskich Rodzin, ale nie głosowałem, bo nie mam meldunku w Warszawie.

Z powodu brody, konkurencji i złotego medalu porównują pana do Władysława Komara...

- Broda nie jest świadomie kreowanym wizerunkiem. To raczej z lenistwa, a długie włosy chciałem mieć zawsze. Komar to wspaniała postać i porównanie z nią jest nobilitacją. Nigdy go nie spotkałem, raz się minęliśmy na jakichś zawodach. Trenowałem dopiero dwa lata, gdy zginął w wypadku. Znam go tylko z opowieści.

Może tak jak Komar pójdzie pan kiedyś w aktorstwo?

- To nie dla mnie. Zresztą w Polsce takie próby zawsze kończyły się śmiesznie. Nie będę grał w teledyskach.

Wiemy, że jest pan fanem książek Jacka Dukaja.

- Od dzieciństwa interesowałem się fantastyką i science fiction. Wychowałem się na takich książkach. W ogóle dużo czytam, ale najchętniej fantastykę.

To na której stronie nowego Dukaja pan jest?

- Trzysta coś. Ciekawa. Wziąłem ją do Pekinu, bo ma 600 stron. Zazwyczaj na wyjazdy biorę cztery książki, a jeszcze jedną kupuję na lotnisku. Potem ciężko mi jednak z nimi chodzić i walają się po pokoju. Dlatego postanowiłem, że na igrzyska biorę jedną, ale dużą.

Tuż przed konkursem grał pan w "Herosów"...

- Jestem nałogowcem. Już od dziesięciu lat gram w "Heroes of Might and Magic". Najpierw była "dwójka", potem "trójka" i "piątka", ale największy sentyment mam do trzeciej edycji. Niedawno znów do niej wróciłem. To jedna z najlepszych gier RPG, jakie kiedykolwiek powstały. Zacząłem w liceum, bo to była idealna gra do piwa. Moje towarzystwo zawsze siedziało w fantastyce i fantazy.

Dobry pan jest w "Herosów"?

- Kiedyś byłem lepszy. Zazwyczaj nie gram w sieci, ale porównując wyniki, wiem, że byłbym wysoko.

Wspomniał pan o piwie, podobno to kolejne pana hobby?

- Pewnie, że lubię. W tym miesiącu było jednak mało okazji. Pije piwo jak każdy normalny facet. Nie żeby się upijać, tylko dla towarzystwa. W mojej dyscyplinie to nie przeszkadza.

Chińskie piwo smakuje?

- Nie jest głupie. Czytałem, że Chiny mają najwięcej browarów na świecie. Spoko są też japońskie. Podchodzą mi niektóre belgijskie i holenderskie. Czeskie też super, ale trzeba je pić na miejscu, w Czechach. O piwie mógłbym gadać godzinami. Może zróbcie o tym osobny wywiad.

Siedzimy tak i patrzymy na pana stopy. Duże są! Da się coś kupić na taki rozmiar poza klapkami?

- Numer 50, czyli piętnastka. Klapki właśnie dostać najtrudniej. Na te, które mam teraz na nogach, polowałem cztery lata. To był piękny dzień, gdy wreszcie się udało. Buty można dostać, tylko trzeba znać odpowiednie miejsce. W Warszawie z czystym sumieniem polecam sklep Bucior. Zaopatruję się tam od dziesięciu lat.

Najgorzej jest ze spodniami. W sklepach są rozmiary dla dzieci, jak w Smyku. Daleko nam jeszcze do USA, gdzie są ubrania na normalnych facetów. Zresztą każdy sportowiec wam powie, że to problem. Większość ma szerokie uda, ale jest cienka w pasie. Produkcja spodni nie jest nastawiona na nas. Żeby kupić spodnie, w które się zmieszczę, idę więc do skate-shopu.

Dorabiał pan w studenckich czasach jako ochroniarz w nocnym klubie?

- Nigdy nie musiałem, ale wielu kolegów tak dorabiało.

Ktoś pana kiedyś zaczepił na ulicy? Zdarzyła się bójka?

- Mówiłem już, że jestem niesamowicie spokojnym człowiekiem. Ustępuję, w nic się nie pakuję. I bardzo dobrze, bo jestem też świadom swojej siły. Wiem, że mógłbym bez trudu zabić. Nawet niechcący.

Czuje się pan człowiekiem spełnionym?

- Sportowo tak. Ale motywacji mi nie zabraknie. Będę dalej bił Amerykanów. Za rok chcę mieć medal na MŚ. Będzie ciężko, bo reszta świata po tej porażce weźmie się ostro do roboty. Te mistrzostwa w Berlinie to mogą być dobre zawody.

Trener Majewskiego: Spodziewałem się wyższego poziomu

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.