Pogoda dla nietykalnych

Terminy "Money League" i "Champions League" wolno już chyba traktować jak synonimy. Czołowa dziesiątka najbogatszych klubów świata w rankingu sporządzanym przez analityków z Deloitte pokrywałaby się z czołową dziesiątką rankingu UEFA - opartego na wynikach europejskich pucharów - w całości, gdyby nie słabujący Juventus, który zniknął z międzynarodowej rywalizacji po korupcyjnej aferze Calciopoli i wciąż się nie podźwignął.

Niemal nie zdarza się już, by do półfinału Ligi Mistrzów zabłąkał się ktoś spoza finansowych wyższych sfer. A jeśli nawet raz na dekadę zdarza się najprawdziwszy cud, bo do kasty krezusów znienacka wdziera się uboższe Porto, to musimy być świadkami zjawiska osobnego. I tak w pamiętnym roku 2004 było. Narodził się trener mesjasz, który rzecz jasna natychmiast został wciągnięty na salony - odkąd José Mourinho uciekł z ojczyzny, przynosi dobrą nowinę tylko tam, gdzie wyposażają mu szatnię luksusowo. U Abramowicza, Morattiego oraz Pereza, czyli najbardziej rozrzutnych dysponentów pieniędzy w futbolu. (Wyzwanie rzucił im dopiero szejk Mansour w Manchesterze City).

Globalny kryzys hierarchii nie obalił, ze szczytów kryzysu w ogóle nie widać. Budżety czołowych korporacji puchły, puchną i będą puchnąć. Według opublikowanego właśnie raportu przychody 20 najbogatszych w poprzednim sezonie znów dynamicznie rosły i zsumowane przekroczyły 4,3 mld euro. A przychody 30 najbogatszych zbliżają się do 5,3 mld. Członkowie tej szerokiej elity skupiają się w pięciu krajach - między firmy angielskie, francuskie, hiszpańskie, niemieckie i włoskie z zewnątrz zdołała się wepchnąć tylko jedna Benfica Lizbona. Reszta europejskich pierwszoligowców (703 kluby) przynosi 6,4 mld.

W dołach biznesowej hierarchii nieustająco się kotłuje, czasem lepiej powodzi się tym, a czasem tamtym. Wyżej kotłowanina zamiera, szczyt znieruchomiał już całkiem. Najbogatszą szóstkę, podobnie jak w sezonie przedostatnim i ostatnim, tworzą Real Madryt, Barcelona, Manchester Utd., Bayern, Arsenal, Chelsea. Tuż pod nimi nieznaczne przesunięcia są, ale tylko wewnętrzne, dziesiątkę znów zamykają Milan, Liverpool, Inter oraz Juventus, które niebawem doścignie Manchester City - i już trzecie, po Mediolanie oraz Londynie, miasto będzie mogło oczekiwać derbów w finałowych rundach Ligi Mistrzów. Reszta jest liczeniem. Drobnych.

Burżujom pozostało już tylko marzyć, by czołówka Football Money League zastygła na wieczność. Dotąd całkiem bezpiecznie się nie czuli, ba, bywali wręcz bezsilni - kiedy na innym stadionie zjawia się inwestor o nieograniczonych funduszach i nieograniczonej żądzy zwycięstw, jak rzeczony szejk Mansour, który w dwa lata przysposobił przeciętne City do realnego zagrożenia sąsiedniemu United - nieschodzącemu z podium ligi angielskiej od dwóch dekad.

Aż nastał czas Michela Platiniego, uwielbiającego pozować na rebelianta szefa UEFA, który przeforsował skrępowanie klubów Finansowym Fair Play. Każdy będzie mógł wydawać tylko tyle, ile zarobi na transferach, meczach, transmisjach i całej komercyjnej nadbudowie. Dość życia na kredyt, dość spadających z nieba fortun, które rzężących bankrutów z dnia na dzień przeobrażały w ekonomiczne supermocarstwa. UEFA poszła tylko na taki kompromis, że restrykcyjne przepisy wprowadza stopniowo (początkowo zezwoli na niewielki deficyt) i nie obejmie nimi strategicznych inwestycji niezwiązanych bezpośrednio z pierwszą drużyną, jak budowa stadionu czy akademii dla młodzieży. Nikt nie chce dławić rozwoju klubów, reformatorzy pragną je uchronić przed zachłannością i zanikami zdrowego rozsądku zarządców, przez których firmy o sławie Leeds czy Fiorentiny w środę szaleją w Lidze Mistrzów, by w czwartek ogłaszać upadłość.

To paradoks, że akurat Platini - alterglobalista u władzy, rzadki wśród działaczy przypadek zaangażowanego ideowca - dał wspaniały prezent nie tyle bogatym, ile najbogatszym wśród najbogatszych. Oni są zbyt marketingowo rozpędzeni, by prędko zagroził im ktokolwiek, kto będzie wznosił potęgę cierpliwie, sezon po sezonie, dokładając ziarnko do ziarnka. Działają wszechstronnie, panują na wszystkich poziomach.

Największe przychody? Real, Barcelona, Manchester Utd. Najwięcej punktów w najmocniejszych ligach? Barcelona, Real, Manchester. Najwyższa, zmierzająca ku 80 tys. widzów, stadionowa frekwencja? Barcelona, Manchester, Real. Najliczniejsza, zbliżająca się do 10 mln, grupa fanów na Facebooku? Manchester, Barcelona, Real. Także wśród głównych faworytów tegorocznej LM trzeba by wymienić te same korporacje, choć akurat pod względem sportowym triada pęka - Barcelona z Manchesterem to bezdyskusyjnie najbardziej utytułowane kluby minionych lat, Real na boisku niedomaga. Co oczywiście niebawem się zmieni, Mourinho w 1/8 finału jakichkolwiek rozgrywek odpadać nie zwykł.

Hossa trwa. Dwunastka liderów Football Money League zarabiała w sezonie 2009/10 więcej niż w poprzednim, czasem - patrz Juventus czy Liverpool - pomimo degrengolady sportowej. Przychody przywołanych najbogatszych z najbogatszych rosną szybciej niż przychody ich głównych konkurentów, przychody pierwszej dziesiątki rosną szybciej niż przychody drugiej dziesiątki. Barcelona w pięć lat je podwoiła (!), a przecież ofensywa dopiero rusza. "Więcej niż klub" za rekordowe 30 mln euro rocznie sprzedał swoje święte, nieskalane dotąd sponsorskim logo barwy fundacji z Kataru, dzięki czemu odrobi stratę do Realu, na razie jedynego klubu z przychodami powyżej 400 mln. Swoją markę Barca cały czas wzmacnia. Ściągnięte z półki stare przewodniki po Katalonii na Camp Nou, owszem, zapraszają, ale wymieniają je jako atrakcję jedną z wielu, wcale nie najciekawszą. To już przeszłość, która nie wróci. W zeszłym roku stadion wyprzedził wszystkie hiszpańskie sławy architektury - od Sagrady Familii, przez katedrę w Santiago de Compostela, po Muzeum Guggenheima - i stał się miejscem, które przyciąga najwięcej - 1,3 mln - turystów nie tylko w mieście, lecz w całym kraju.

Ludzie Platiniego zadbali o wszystko, wiedzą nawet, jak będą bronić się przed kreatywną księgowością. Nie zamierzają godzić się, by np. Manchester City wypuszczał limitowaną edycję rękawic Joe Harta po milion za sztukę, wydawał okolicznościową płytę z najbardziej brutalnymi faulami De Jonga po dwa miliony za sztukę lub oferował loże dla VIP-ów po 50 mln za sezon, po czym znajdował klientów w spółkach podległych szejkowi Mansourowi. Nie, sztucznemu pompowaniu budżetów zapobiegnie rada mędrców, która każdy interes zanalizuje, oceni, czy odpowiada on biznesowym realiom, i ewentualnie zredukuje deklarowane przychody klubu do sumy niższej, za to "uczciwej" - UEFA posługuje się tajemniczym terminem "fair value".

Nie wiadomo, jak na arbitralne ustalanie "uczciwych" cen zareaguje wolny rynek. Na razie możemy tylko przypuszczać, że skoro 56 proc. europejskich pierwszoligowców stale przynosi straty, to rewolucja parę klubów od krachu ocali. I podejrzewać, że futbolowym oligarchom obwołanym na okładce raportu Deloitte "nietykalnymi" bardzo zależy, by nowym zasadom podporządkowali się wszyscy. Konkurencja będzie wtedy bogacić się "uczciwie", a oni nadal dynamicznie. Jeśli 32 kluby NFL - bazujące tylko na rynku wewnętrznym, amerykańskim - wypracowują przychody zbliżone do wszystkich piłkarskich pierwszoligowców z Europy - ta dyscyplina popularna jest niemal wszędzie - to znaczy, że zostało jeszcze sporo do zarobienia. I to wcale nie na sporcie. Co trzeci telewidz Super Bowl przyznaje, że w ogóle się nim nie interesuje. Zwiedzający Camp Nou pewnie też nie.

Podyskutuj o felietonie na blogu Rafała Steca

Więcej o:
Copyright © Agora SA