Piłka nożna. Nazywa się Mendes. Superagent Mendes

Czasami wystarczy im być. Zdarzają się, a może nawet przeważają transakcje zbyt oczywiste, by doglądał ich pośrednik wyceniający swoje spojrzenie na kilkudziesięcioprocentową prowizję. Jeśli piłkarz X chce z klubu A przenieść się do klubu B, jeśli klub A chce go oddać, jeśli klub B chce go przyjąć, jeśli wysokość odstępnego strony ustaliły między sobą, jeśli na awanturę o pensję również się nie zanosi, to wystarczyłby rzetelny prawnik, który sprawdziłby w kontrakcie, czy podpis nie zobowiąże jego klienta do czyszczenia własnych korków po każdym meczu albo innych zajęć haniebnych, obrażających godność multimilionera. Ot, zadanie dla notariusza.

Takim zadaniem, niewymagającym skomplikowanych negocjacji, był przed pięcioma laty transfer Nigeryjczyka Yakubu z Portsmouth do Middlesborough. I pewnie przepadłby w mrokach historii - dotyczył średnich klubów i średniego piłkarza - gdyby nie prowizja dla pośrednika. Portsmouth dał 7,5 mln funtów za napastnika i 3 mln funtów Piniemu Zahaviemu reprezentującemu ponoć interesy Yakubu. Słówko "ponoć" potraktujmy kluczowo - to były czasy głośnej operacji prześwietlenia całego brytyjskiego rynku handlu żywym futbolowym towarem, a także pełnej jawności Manchesteru Utd, który upubliczniał detale wszystkich transferów. Dzięki czemu przestaliśmy ufać mitowi o naiwnych, zagubionych w świecie wielkiego biznesu chłopcach od kopania piłki, którym agenci oferują niezbędną ochronę przed krwiożerczymi prezesami. Choć agenta łączyła umowa z graczem, to hojniej opłacał go zazwyczaj klub. Nierzadko bez wtajemniczania w szczegóły gracza.

Zahavi zyskał sławę najskuteczniejszego w branży. Stał się autentyczną gwiazdą, obwołano go superagentem, prasa donosiła, że pomaga handlować całymi klubami (uczestniczył w sprzedaży Portsmouth i Chelsea) i zarabia fortunę na transferach zaburzającego rynek Romana Abramowicza, nawet polscy dziennikarze pisali o Izraelczyku drżącymi palcami i z podziwem dla giganta, co to nosi na karku łeb pozwalający opchnąć byle kopacza za miliony. Dziełem jego życia miało być właśnie, nie bójmy się wielkich słów, wyłudzenie 3 mln za Yakubu.

Dziś tamta prowizja, wtedy najwyższa w historii piłki, wywołuje uśmieszek politowania (u cyników) lub westchnienie do dziewiczej i przez to romantycznej przeszłości (u sentymentalnych). Jorge Mendes, współczesny bóg agentury, działa na zupełnie inną skalę, gdybyśmy chcieli urazić go kryminalnymi skojarzeniami, moglibyśmy napisać, że przy Zahavim wygląda monumentalnie jak boss przestępczości zorganizowanej przy drobnym szulerze. W swojej firmie GestiFute zatrudnia tłum wyczynowych znawców prawa i biznesu, reprezentuje tłum wybitnych trenerów oraz wybitnych piłkarzy o wartości szacowanej na przeszło pół miliarda euro, negocjował mnóstwo najgłośniejszych transferów, słyszał od rodaków, jak wiele czyni dla całej portugalskiej gospodarki, gdy eksportuje siłę roboczą za setki milionów euro. Lokalny rynek zmonopolizował. To on przeprowadzał Cristiano Ronaldo z Manchesteru do Madrytu; to on wozi po świecie Ricardo Quaresmę, któremu nigdzie nie powodzi się sportowo, ale zatrudnienie znajduje i w Barcelonie, i w mediolańskim Interze, i w londyńskiej Chelsea; to on negocjuje kontrakty José Mourinho czy Luisa Felipe Scolariego.

Obu ostatnich uczynił, jak wyczytamy w prasowych panegirykach spisywanych w wielu europejskich językach, najwyżej opłacanymi trenerami na planecie. Co uświadamia, że jego obrastające legendą wpływy i zręczność są niekiedy znacznie przeceniane - ostatecznie nie trzeba nadzwyczajnej przebiegłości, by wynegocjować luksusową pensję dla triumfatora Ligi Mistrzów i złotego medalisty mundialu. Ale też przypomina, do ilu klubowych budżetów Mendes istotnie się włamał. W dodatku, pokłońmy się przed jego cwaniactwem, za przyzwoleniem właścicieli.

Rabunku najbardziej imponującego wskazać nie sposób, od bogactwa kandydatur aż wiruje w głowie. Można by wyróżnić transakcje, dzięki którym czołowi portugalscy obrońcy stali się - biorąc pod uwagę stosunek ceny do jakości usług - najdroższymi na rynku - Pepe i Carvalho kosztowali 30 mln euro, Bruno Alves 22 mln, Bosingwa 20 mln. Można zachwycić się skokiem na konto Zenitu i ulokowaniem w St. Petersburgu Danny'ego, gracza utalentowanego, lecz niekoniecznie wartego 30 mln. Wypada mruknąć z uznaniem na wieść, że Portugalczyk aż dwóch klientów - Derleia i Maniche'a - zdołał wcisnąć wszystkim trzem lokalnym potentatom, choć wcześniej piłkarz, który zarabiał w Benfice, Porto i Sportingu, zdarzał się raz na kilkanaście lat. Nie wolno zapomnieć, że Mendes sprzedał kota w worku Aleksowi Fergusonowi - wyjął miliony za anonimowego Bebe, którego Szkot na własne oczy nigdy nie widział.

Wyróżnia się też nasz superagent innowacyjnością. Gdy zabraniające międzykontynentalnego transferowania niepełnoletnich przepisy FIFA nie pozwalały FC Porto pozyskać Andersona, brazylijskiego młodzieńca przejęła firma GestiFute. I zorganizowała przeprowadzkę całej rodziny do Europy, by następnie odsprzedać klubowi piłkarza tylko częściowo. Opłaciło się, po kilku latach Manchester musiał negocjować z oboma właścicielami. A Mendesa zyski tak rozochociły, że jął kupować ekonomiczne prawa do piłkarzy na masową skalę. Wspomniany Bebe należał do niego w 40 proc.

O ile Zahavi był transferowym królem niekoronowanym, o tyle jego następca oficjalnie na tron wstąpił kilkanaście dni temu w Dubaju. Branżową imprezę zorganizowała agencja Globesoccer, nagrody rozdawano po raz pierwszy. Statuetkę dla najlepszego agenta odebrał właśnie Mendes, szczodrze reklamowany na telebimie przez samego Mourinho. Piłkarze też swego doradcę uwielbiają i chętnie zapraszają do domów, Ronaldo nazywa wręcz bliskim przyjacielem, ufając mu w sprawach i prywatnych, i biznesowych. Kiedy pewna przygodnie przytulana amerykańska kelnerka chciała powiadomić portugalskiego gwiazdora, że urodzi mu dziecko, najpierw pertraktowała z Mendesem. Kiedy portugalski gwiazdor pomyślał o zmianie Manchesteru na Real, Mendes już wiedział, z jakim numerem na plecach będzie biegał w białej koszulce. I pół roku przed transferem zastrzegł znak towarowy CR9. Jego prowizja? Blisko 10 mln euro.

Mendes klubom się nie naraża, bo widział, jak wojna z Porto zniszczyła innego byłego króla rynku portugalskiego - Jose Veigę, reprezentującego niegdyś Luisa Figo i Zidane'a. Opinię ma niezłą, co w tym światku, zwanym również półświatkiem, nieczęste. Jak napaskudzić umie agent marnej reputacji, poczuła ostatnio np. Barcelona. Zlatan Ibrahimović wiercił się w jej szatni, bo charakter przywiózł ze sobą kontrowersyjny, ale suflujący mu Mino Raiola uspokajać klienta nie zamierzał. Sam dokładał do ognia, do dziś rzuca do mikrofonów, że trener Katalończyków Guardiola i patron Katalończyków Cruyff powinni spędzać czas na grze w karty w szpitalu dla czubków. Raiola wie, że z biznesowego punktu widzenia piłkarze winni zmieniać kluby co sezon. I chętnie współpracuje z nadpobudliwymi zadymiarzami, w minionym roku doglądał transferów Ibrahimovicia, Balotellego oraz Robinho. Każdy uznał za sukces, choć każdy wymusiło sportowe niepowodzenie w poprzednim miejscu pracy.

Zahavi, Mendes, Raiola. Tak różni, jak różnie zaczynali. Pierwszy był dziennikarzem, który na studiach ekonomicznych wytrzymał rok, drugi kierował nocnym klubem, trzeci piekł pizzę. Wszyscy wyznaczają trendy sitwie - zatomizowanej, choć połączonej wspólnym parciem ku zwiększeniu transferowego ruchu - potężniejącej z każdym rokiem minionej dekady. Władzę trzymają ogromną, umożliwiającą destabilizowanie największych klubów - Mendes w szatni madryckiej umieścił już pięciu swoich ludzi (poza wymienionymi Angela di Marię), w szatni manchesterskiej trzech (także Naniego). To prawdopodobnie właśnie dlatego Real ani myśli zgodzić się na pozyskanie w styczniu Hugo Almeidy, kolejnego Portugalczyka, które zażyczył sobie Mourinho. Przypadkowo obaj są klientami Mendesa...

Podyskutuj o felietonie na blogu Rafała Steca

Copyright © Agora SA