Rafał Stec: Samowolka

Antonio Cassano, czyli genialny piłkarz kontrowersyjny. Takie zjawiska albo zostają bożyszczami tłumów, albo bohaterami mało wyrafinowanych, hałaśliwych reality show. W Realu Madryt można osiągnąć oba cele

Gdyby spoglądać wyłącznie na boisko, to Włoch (dopiero drugi - po Panuccim - w historii klubu) jest absolutnym pewniakiem, graczem dla "Królewskich" idealnym, bo obdarzonym iskrą bożą, co akurat w Italii preferującej mocno stąpających po trawie rzemieślników nie zawsze się ceni, wystarczy wspomnieć powikłane losy Roberto Baggio. Cassano urodził się pod piłkarską gwiazdą, kilka godzin po zwycięskim dla jego rodaków finale mundialu w 1982 roku. W piekle dla napastników - Serie A - zadebiutował jako siedemnastolatek i już w drugim meczu strzelił Interowi Mediolan fenomenalnego gola, przebiegając z piłką pół boiska. Francuski obrońca Laurent Blanc, aktualny wówczas mistrz świata, aż przysiadł z wrażenia na pupie. Prezes AS Romy Franco Sensi - też z wrażenia - zajrzał w czeluście wówczas jeszcze przepastnego klubowego skarbca, oświadczył, że zuchwałego gołowąsa ściągnie z prowincjonalnego Bari nawet kosztem bankructwa, i niespełna dwa sezony później wysupłał blisko 30 mln dolarów. Porównywalne kwoty zapłacono do dziś za dwóch ledwie nastolatków - Javiera Saviolę i Sergio Ramosa, notabene piłkarza Realu Madryt. Minęły jeszcze dwa sezony i Cassano zadebiutował w reprezentacji kraju. W debiucie oczywiście strzelił gola, oczywiście ładnego, co zresztą świetnie pamięta i Jerzy Dudek, i my wszyscy, bo rzecz działa się w Warszawie.

Oddając Cassano za pięć milionów euro, Roma zrobiła zatem marny biznes, mniej więcej tak marny jak w minionej dekadzie Real Madryt, który wyłożył 35 mln za Nicolasa Anelkę, po czym przepędził go za byle grosz, kiedy Francuz się zbuntował i musiał trenować solo, a nie z resztą drużyny. Od tego momentu grał prawdopodobnie również solo, w każdym razie w drużynie "Królewskich" długo nikt go nie zobaczył.

Przypominam tamte kuriozalne czasy nie tyle z wrodzonej złośliwości - bo stało się nudne, że Real wciąż nie pozwala traktować siebie serio, jak normalny wielki klub - co ze zdumienia, że duch Anelki nie błąka się już po stadionie Santiago Bernabeu i nie odstrasza przed transferami, które mogą przywieść jego następne wcielenie. Jeśli bowiem Francuz uchodzi za enfant terrible futbolu, to Cassano jest istnym enfant de monstre, potworem z trenerskich koszmarów, absolutnie nieokiełznanym buntownikiem bez powodu, a dossier jego błędów i wypaczeń wypełniłoby tom nieporównanie grubszy. Jak to ujął Giovanni Trapattoni: "Kłopot z geniuszami jego pokroju polega na tym, że w pięć minut potrafią doprowadzić cię do szaleństwa". Choć sam piłkarz od niemowlęctwa pozbawiony twardej ręki, bo porzucony przez ojca, pewnie by zaprotestował - przecież to jego cały świat doprowadzał do szaleństwa, więc musiał interweniować. Jeśli po wspomnianym wyżej debiutanckim golu w lidze zwymyślał przeciwników na konferencji prasowej (przypominam - miał 17 lat!), to dlatego, że ci ponoć obrażali go na boisku. A jeśli trener Capello ośmielił się zdjąć go z boiska na minutę przed końcem meczu, to przecież zawodnik miał pełne prawo się obrazić. Jeśli ten sam trener nie wystawił go do... wewnętrznej gierki podczas treningu, to przecież był powód, by wrócić do domu przed końcem zajęć. Jeśli sędzia, którego Cassano notorycznie pouczał, dał mu czerwoną kartkę, to oczywiste, że należało mu zasalutować międzynarodowym gestem z wyciągniętym palcem. Jeśli ukarano go za to wielomeczową dyskwalifikacją, to widocznie działacze nie rozumieli, że arbiter sobie zasłużył. A jeśli miał Cassano pewnego weekendu nie zagrać z Perugią, to chyba każdy na jego miejscu wziąłby sobie wolne, zignorował sobotni trening, wyłączył komórkę i posłał z przeprosinami agenta.

Wyliczankę można by ciągnąć, wymienić nazwiska trenerów, którzy wyrzucali Cassano z młodzieżówki (Claudio Gentile), którym on odmawiał (Marco Tardelli), z którymi - mówiąc najogólniej - miał zatargi (Rudi Voeller, Luigi del Neri). Co ostatecznie o jego przyszłości nie przesądza, przecież tylko krowy się nie zmieniają, nie ma powodu, by odbierać prawo do nowego życia piłkarzowi przysięgającemu, że chce zerwać z reputacją złego chłopca. Futbol tylko by na tym zyskał, bo Cassano to talent w stanie czystym, jeden z tych niepojętych dla zwykłego śmiertelnika fenomenów, które nie potrzebują się uczyć, bo na boisku kieruje nimi instynkt.

Real ryzykuje jak nigdy wcześniej. Nie ma pewności, jak impulsywny Włoch zniesie swoisty klimat Santiago Bernabeu, na którym nie będzie pępkiem galaktyki, czy wytrzyma na ławce rezerwowych (a czasem będzie musiał), czy pewnego dnia - jak w Romie - nie zdecyduje się na samowolkę i indywidualne treningi. Jeśli jego talent eksploduje, może wysadzić upadłego madryckiego kolosa z powrotem na szczyt. Jeśli okaże się niewypałem, zamieni drużynę w pole minowe, po którym trener Juan Ramon Lopez Caro będzie musiał stąpać bardzo ostrożnie, by resztek morale Realu nie rozerwało na strzępy.

Wątpliwości by zniknęły, gdyby prezes Florentino Perez wiedział coś, czego my nie wiemy - że po latach trenerskiej mizerii wreszcie ściągnie szkoleniowca z klasą i charyzmą, na jaką zasługuje najsłynniejszy klub XX wieku. W końcu poskromić Cassano zdołali tylko dwaj ludzie - Eugenio Fascetti (wychowywał go w Bari) i Fabio Capello, dziś pracujący w Juventusie Turyn, ale nieustannie kuszony przez Real. Czyżby Capello dał się namówić i po sezonie przyjedzie do Madrytu? Czyżby sięgnięcie po włoskiego geniusza nie było desperackim blefem hazardzisty? Nie wiemy, bo nie widzimy wszystkich kart prezesa.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.