MŚ 2010. Stec po finale: Hiszpania - starsza siostra Holandii, zwycięża głównie dzięki trupie barcelońskiej

Hiszpania to klon Barcelony, uczestnik południowoafrykańskiego mundialu w największym stopniu korzystający z osiągnięć klubu. Zwyciężają Hiszpanie przede wszystkim dzięki trupie barcelońskiej. To jedyna reprezentacja na świecie, której nie trzeba wymyślać od nowa - pisze po zdobyciu przez Hiszpanię mistrzostwa świata Rafał Stec.

Teorią fizjologiczną objaśniamy dziś futbol chyba najchętniej, takie czasy - gra stała się paradą mięśniaków, zyskała nowy wymiar atletyczny zmuszający piłkarzy do wysiłku do granic ludzkich możliwości, więc kiedy przegrywają albo wygrywają, natychmiast sprawdzamy, ile się ostatnio nabiegali. Kto młóci mecz za meczem, musi marnieć fizycznie i mentalnie - farmakolodzy z chirurgami i protetykami też uczciwie pracują, ale na naturę wpływ wciąż mają ograniczony.

Hiszpanie nie marnieją. Na dystansie minionych 54 meczów reprezentacyjnych potknęli się (przegrali) ledwie dwukrotnie; w 2008 roku zostali mistrzami Europy; w 2009 roku wielu z nich w imponującym stylu triumfowało w Lidze Mistrzów; ostatnią zimę zakłóciła barcelończykom podróż (zwycięska) na klubowe mistrzostwa świata w Azji, ale wiosną w Lidze Mistrzów znów przetrwali do półfinału; sezon w sezon bohaterowie Katalonii i Realu Madryt toczą zażarty bój o mistrzostwo Hiszpanii, co utrzymuje ich w stanie wysokiego napięcia w każdej kolejce - nawet remis grozi katastrofą. Gdyby teoria fizjologiczna znajdowała zastosowanie zawsze, ci ludzie zwyciężać na mundialu nie mieliby prawa. Nie mówiąc już o passie dotąd niespotykanej - przetrwaniu 390 minut walki w fazie pucharowej bez straconego gola.

Zwyciężają Hiszpanie przede wszystkim dzięki trupie barcelońskiej. To jedyna reprezentacja na świecie, której nie trzeba wymyślać od nowa. Owszem, Puyol, Pique, Busquets, Xavi, Iniesta oraz Pedro potrzebują wirtuozerskiego wsparcia, co do klasy Casillasa czy Davida Villi nikt nie zgłasza wątpliwości i nikt nie odbiera im zasług dla medalowych piruetów drużyny narodowej. Wszystkich prowadzi jednak myśl przewodnia katalońska, do której w chwilach skrajnej konieczności piłkarze - jak ujawnili sami po półfinale z Niemcami - odwołują się niemal instynktownie, obdarowując kadrę tym, nad czym pracowali latami na Camp Nou.

Hiszpania to klon Barcelony, uczestnik południowoafrykańskiego mundialu w największym stopniu korzystający z osiągnięć klubu. Ba, z dorobku jednej akademii dla młodzieży, która wychowała na mistrzów najgenialniejsze pokolenie w dziejach nie tylko hiszpańskiego futbolu. Sekstet wymienionych dorastał w La Masii - miejscu bajkowym, spełniającym chłopięce marzenia, żądającym w zamian tylko talentu i miłości do piłki. Nie znajdziemy w nowoczesnym futbolu innego, które by w tak krótkim czasie wypuściło tylu tak wielkich mistrzów. Mistrzów świata, mistrzów Europy i triumfatorów Ligi Mistrzów zarazem. W minionym ćwierćwieczu tyle samo zdołali zebrać tylko Zinedine Zidane i Thierry Henry.

Co więcej, duchowy przewodnik szkółki Johan Cruyff wynalazł - jeśli z okazji finału wolno mi lekko przeszarżować - eliksir futbolowej długowieczności. Wychowankowie czerpią z pobytu na boisku szczególną rozkosz, bo od brzdąca są poddawani indoktrynacji, dzięki której wierzą, że stają się częścią projektu monumentalnego, wpajany im styl gry stanowi szczyt wyrafinowania, poświęcają życie czemuś donioślejszemu niż proste parcie ku kolejnym triumfom. Kopać piłkę, by zbawiać świat? To musi dodawać sił, to może unieważniać aksjomaty fizjologii. Barcelończycy przeżywają sportowe spełnienie absolutne - wygrywają, a potem jeszcze słuchają, że są sumieniem nowoczesnego, wypranego ze zmysłowości i z subtelności futbolu. To oni odnaleźli święty Graal, tylko oni z niego piją, zwycięstwa konkurentów są dla wielu niemal świętokradztwem.

Odziedziczyli Hiszpanie tę wdzięczną rolę właśnie po Holandii, która jako pierwsza na planecie przyjęła za niemal oficjalną dewizę "wynik jest ważny, ale ważniejsza jest uroda spektaklu". To w tamtejszej lidze zwalniano trenerów ośmielających się zasugerować, że mecz z ośmioma bramkami ich nie porwał, lecz zatrwożył, i że ostentacyjna beztroska obrońców zasługuje na potępienie jako skrajna nieodpowiedzialność zawodowca. To tam dorastał Dennis Bergkamp, napastnik obwieszczający publicznie: "Brzydkie gole? Przepraszam, ale nie są mi do niczego potrzebne". To tam nie ćwiczyło się rzutów karnych, bo zwyciężanie dzięki solidnemu kopaniu z jedenastu metrów uważano za poniżej godności szanującego się gracza. To holenderscy piłkarze wprawili międzynarodową widownię w taką ekstazę, że mianowano ich niekoronowanymi królami piłki, czyli najmocniejszą drużyną, która nigdy nie została mistrzem świata.

Zainspirował ich legendarny twórca futbolu totalnego Rinus Michels, potem o jego spuściznę dbał Cruyff, postać o największym wpływie na współczesną piłkę. Wywiera swoje piętno na historii w każdej dekadzie. W latach 70. osobiście czarował na murawach; w latach 80. rośli u jego boku przyszli mistrzowie Europy - van Basten, Gullit, Rijkaard, Koeman i Vanenburg; w latach 90. podarował Barcelonie pierwszy Puchar Europy i patrzył, jak jedną z najbardziej ekscytujących drużyn narodowych tworzą jego byli duńscy koledzy klubowi; wreszcie w XXI wieku najważniejszą futbolową katedrą stało się Camp Nou, na którym msze odprawiają szamani przysposabiani wedle jego przykazań.

Wczoraj przeżyliśmy kulminację Cruyffowego panowania nad boiskami - w finale mundialu zagrali "jego" Hiszpanie oraz jego rodacy, których wspierał bezpośrednio. Na kilkutygodniowym zgrupowaniu przed turniejem trener Bert van Marvijk codziennie grał z nim w golfa, z RPA codziennie do niego dzwonił.

W niedzielę Cruyff musiał czuć niewyobrażalne wzruszenie, ale doznania estetyczne zaoferowali mu piłkarze takie, że po dwóch kwadransach pewnie walczył ze sobą, by nie przełączyć się na transmisję radiową. Holendrzy kopali rywali po brzuchach i torsach, jakby chcieli ostatecznie, po wszystkich wcześniejszych chamskich chwytach vanbommelowych, zakrwawić pomarańczę kojarzącą się przecież z najjaśniejszą stroną futbolu. Hiszpanie rewanżowali się faulami, płynność w grze byli w stanie osiągnąć bardzo rzadko.

Tak wygląda dziś większość bitew o naprawdę niebagatelną stawkę, w których przeciwników przydusza presja wywierana przez miliony spragnionych triumfu fanów lub/i miliony euro spodziewanych po triumfie zysków. Stąd atrakcyjność meczów o brąz, trochę już archaicznych. Piłkarzom nadal zależy na wyniku, ale najważniejsze - półfinał - już przegrali, teraz czują więcej luzu, chętniej ryzykują i fantazjują. Dlatego pada mnóstwo goli (na ostatnich mundialach średnio ponad pięć), akcja przesuwa się od pola karnego do pola karnego, wszyscy na boisku szukają przygód.

W finałach nie rzuca na kolana ani Barcelona, ani słabsza od niej - reprezentacje generalnie grają słabiej niż teraz kluby - Hiszpania. Tęsknota za brazylijską joga bonito albo holenderską finezją to tęsknota za czasami, w których piłkarze przemierzali przez 90 minut maksymalnie 4 kilometry. Dziś pokonują kilometrów 11. Boiska zmalały, na każdym źdźble trawy czyha na ciebie żądny krwi kiler, jeśli miniesz pierwszego, drugi ścina cię wślizgiem. Żeby piłka odzyskała dawny oddech, musielibyśmy zdjąć z murawy co najmniej czterech graczy - zabrać po dwóch każdej drużynie. I przywrócić boisku dawne rozmiary.

Ciekawe, co myśli o tym Cruyff. To on jest współwinny hiszpańskiej rewolucji na szczytach światowego futbolu. Gdyby kiedyś nie postanowił wzbogacić futbolu katalońskiego, wczoraj jego rodacy być może wreszcie dopadliby złota mundialu.

Czytaj o Hiszpanii na MŚ ?

Więcej o:
Copyright © Agora SA