Polska czarna dziura

To będzie 11. sezon z rzędu bez polskiego klubu w Lidze Mistrzów. Ale spokojnie, na pocieszenie spytajcie o naszą piłkę jej szefów. Zrozumiecie, że jest świetnie, a nawet coraz lepiej

Ten sam żałobny rytuał odprawiamy sezon w sezon. Czasem pogrzeb zwiastuje już losowanie, bo mistrz kraju wpada na Barcelonę lub Real; czasem wzdychamy do łutu szczęścia, którego brak ponoć przesądził o niepowodzeniu; czasem złorzeczymy na sędziów, choć rywal miał przygniatającą przewagę. Recenzje i okoliczności się zmieniają, ale skutek zawsze jest ten sam. Liga Mistrzów pozostaje światem baśniowym, do którego zerkamy przez telewizyjny ekran. Od 11 sezonów elitę obserwujemy z oddali, choć przez ten czas przebijały się do niej serbski Partizan, fińskie HJK Helsinki, słoweński Maribor, słowacka Artmedia czy izraelskie Maccabi, nie wspominając o jej niemal stałych bywalcach z Norwegii.

 

Zobacz w powiększeniu

Tym razem padło na Zagłębie Lubin, czyli załogę żółtodziobów, jaka o LM jeszcze się nie biła. Żaden z piłkarzy, którzy rozpoczęli rewanż ze Steauą, nigdy o taką stawkę nie grał - nieliczni zaliczyli nieliczne mecze rund przedwstępnych Pucharu UEFA, Łobodziński z Iwańskim liznęli trochę piłki reprezentacyjnej (w konfrontacjach z Armenią czy Emiratami Arabskimi). Znęcać się nad nimi nie wypada, trener Czesław Michniewicz chyba wycisnął z nich, ile mógł. Nawet jeśli plan na pierwszy mecz obrał niewłaściwy. W każdym razie szukał, kombinował, przed rewanżem dokonał w drużynie wręcz taktyczno-mentalnej rewolucji, co na tle większości tubylczych kolegów po fachu jest wyczynem. Polska myśl szkoleniowa w obliczu kłopotów często zmienia się przecież w roślinę - trener przy ławce szybciej zakwitnie, niż zareaguje.

By uświadomić sobie skalę degrengolady, starczy sięgnąć do zbioru myśli Michała Listkiewicza, który słynie z imponująco trafnego umiejscowiania naszego futbolu w hierarchii międzynarodowej. Prezes Polskiego Związku Piłki Nożnej, uparcie nam panujący od roku 1999, upominał kiedyś, by rodzimych klubów nie porównywać do przeciwników z Zachodu, bo one rozwijały się przez dziesiątki lat nieskażonych komunizmem. Potem przytomnie zaobserwował, że nieelegancko jest kazać konkurować polskim drużynom z rosyjskimi czy ukraińskimi, bo i one bogatsze, a ich treningowe boiska równiejsze. Wreszcie w niedawnej debacie "Przeglądu Sportowego" chełpił się, że infrastruktura na Słowacji i Węgrzech też jest marna, więc nie ma co dramatyzować.

Jak będzie wyglądał następny etap, zasugerował stały telewizyjny ekspert, a zarazem mózg polskiej myśli szkoleniowej - wiceprezes PZPN Jerzy Engel. Pochwalił piłkarzy Bełchatowa za porażkę w Tbilisi 0:2 w pierwszej rundzie wstępnej Pucharu UEFA, cieszył się, że zdołali doprowadzić do rzutów karnych. Słowem, dziś gracze z ludnego, dynamicznie rozwijającego się kraju Unii Europejskiej mają toczyć zażarte boje w rundach wstępnych z Gruzinami, których jest ledwie pięć milionów. A już wkrótce, jeśli tendencja się utrzyma, rodzimi dygnitarze zabronią pewnie porównywać się i z nimi. W końcu Wisła Kraków tam poległa.

Uciekam się do wskaźników ekonomiczno-demograficznych, bo uwiąd naszej piłki coraz trudniej racjonalnie wytłumaczyć. Polacy nie głodują, mają prąd w gniazdkach i ciepłą wodę, bogacą się, tymczasem futbolowe kluby zsuwają się na pułapy albańskie. A przecież dobrobyt i pasja do sportu wszędzie na świecie sukcesy gwarantuje.

Leo Beenhakker polskiego nie rozumie, ale chyba wyczuwa nastroje, chyba pojął, że jego zwierzchnicy są wirtuozami sztuki pocieszania i utwierdzania się w dobrym samopoczuciu. Tuż przed środową porażką po raz kolejny wygłosił emocjonalny apel do "działaczy i byłych selekcjonerów", by wreszcie wzięli się do roboty. Załamał się tuż po przyjeździe, a teraz widać, że wychodzi z siebie, jego frustracja się pogłębia, marazm otoczenia wpędza go w rozpacz.

Od dawna wiadomo, że leży szkolenie i baza. Młodzi nie mają od kogo i gdzie się uczyć. Beenhakker zajrzał niedawno do Szkoły Trenerów i zbaraniał. Zebrani analizowali rozrysowaną na tablicy taktykę z meczu z lat 70. Holender o wielu takich wstrząsających dla niego detalach publicznie nie opowiada, pewnie czuje się niezręcznie - w końcu musiałby rugać swoich pracodawców. Pewne rzeczy widać jednak z zewnątrz. Czy PZPN zaparł się, by zdyskontować euforię wokół przyznania nam organizacji Euro, i ruszył w Polskę z akcją "2012 boisk na 2012 rok"? Czy lobbuje w gminach, które na sport wydawać mogą, lecz nie muszą? Czy skrzyknął legendy boisk sprzed lat, by objechały kraj i program "nowe boisko w każdej gminie" osobiście propagowały? Czy spróbował przekonać rządzących, że za 100 mln zł oferowanych przez częściowo państwowy KGHM (właściciel Zagłębia) lepiej zbudować 133 boiska ze sztuczną trawą niż wielki stadion w małym Lubinie?

Najgorsze, że polscy działacze i trenerzy naprawdę sądzą, że nie jest źle. Zagłębie pozostawiło dobre wrażenie, debiutowało w LM, więc wszystko w porządku. A oni nie powinni spoglądać na ostatni mecz, lecz na zapaść trwającą od 1996 roku. Na zionącą w środku Europy wielką czarną dziurę, która straszy z zamieszczonej obok mapy. Wszyscy wokół nas do LM wpadają przynajmniej incydentalnie, mistrzowie Polski od czasów Widzewa wygrali ledwie jedno z 22 spotkań ostatniej dla nich rundy kwalifikacyjnej.

PZPN, ten przeklęty, zastygły, absolutnie odporny na krytykę moloch nie robi nic. Euro dostaliśmy dzięki pomysłowi Ukraińców, determinacji Hryhorija Surkisa i potencjałowi 38-milionowego rynku. Beenhakkera, co jest tajemnicą poliszynela, też nie wymyślili działacze, ba, nie odgrywali nawet wiodącej roli w negocjacjach. Oni umieją głównie pocieszać, że nie jest źle.

Za rok uspokoić nastroje będzie być może łatwiej. Ostatnio Ligę Mistrzów przegrywaliśmy ze Steauą, Szachtarem i Panathinaikosem. W końcu trafi się nam Arsenal lub Juventus. A z nimi porównywać się to już w ogóle nie ma sensu.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.