Rafał Stec: Wielkie żarcie

Zawsze przeczuwałem, że nadejdą dni Adnana Ayguna, że prezes tureckiego Sarigolu Municipality, który przed czterema laty sprzedał Canakcisporowi czterech piłkarzy za 225 worków cementu, będzie uczył Europę, jak utrzymać klub na powierzchni, gdy interes idzie źle.

Teraz mamy Aygunów całą chmarę (właśnie ruszył sezon transferowy), nawet prezesi przywykli do luksusu, miętoszą każdy eurobanknot. Ci, co popadli w nędzę, modlą się, by ich piłkarz wpadł w oko Romanowi Abramowiczowi - on płaci dobrze i ocalił niejeden budżet. Ci zubożali, ale wciąż bogacze, modlą się, by ich gwiazd nie chciał - on płaci zbyt dobrze, by można ofertę ot tak, zwyczajnie odrzucić. W futbolu rozpanoszył się na dobre, a grubość jego portfela każe wreszcie poważnie zapytać, czy w przyrodzie istotnie występuje gatunek "piłkarza nie na sprzedaż".

I niech nikt się nie żołądkuje, że to sprawa oczywista, niech nie przypomina sławnego frazesu, iż "wszystko zawsze było, jest i będzie kwestią ceny". Otóż wręcz przeciwnie, akurat w futbolu - choć tylko w najsłynniejszych klubach - zdarzały się symbole nietykalne, zdarzały się dzięki względnej równowadze na rynku. Jeśli Real Madryt wyznaczył szaloną, zaporową cenę za Roberto Carlosa, to nikt ze zdrowym rozsądkiem oferty nie składał. Hiszpania to zresztą przykład idealny, bo tam w kontraktach umieszcza się klauzulę wykupu, zatem kluby wpisują absurdalne kwoty, np. 180 mln euro za Raula Gonzaleza, by mieć pewność, że bożyszcza tłumów nie stracą.

Spokój bogaczy zburzył właśnie Abramowicz, który trafił do futbolu w najlepszym momencie - gdy jego konkurentom, rekinom piłkarskiej finansjery, wypadły zęby, bo latami odżywiali się niezdrowo. Roma płaciła rachunki fałszywymi gwarancjami bankowymi, więc dziś płaci zakazem transferów (choć FIFA poszła w półśrodki i prawdopodobnie pozwoli jej dopiąć wynegocjowane już transfery Nondy, Taddeia oraz Kuffoura). Borussia Dortmund przedobrzyła z napiwkami (50 mln marek za Amoroso), więc wegetuje w stanie śmierci klinicznej z marnymi widokami na przebudzenie. To przypadki skrajne, ale i firmy nieźle prosperujące szukają promocji. Bayern pozbył się Kuffoura, Kovaca i Linkego, nie dostając za nich ani eurocenta (by zrzucić trochę balastu płac), a pozyskał - też za darmo - Irańczyka Aliego Karimiego. Milan wziął za darmo Vogela, a za Jankulowskiego rzucił ochłap. Barcelona skaperowała - za darmo - van Bommela i Ezquerro. Real Madryt ociąga się z wyłożeniem 30 mln za Robinho, choć Bari zarobiło kiedyś tyle na Cassano, a River Plate - na Savioli, czyli nastolatkach wcale nie bardziej utalentowanych.

Do tego ekosystemu - zdegradowanego, ale jednak zachowującego równowagę - wpłynął Abramowicz, mutant o gabarytach, jakich parki jurajskie nie widziały, który jednym kłapnięciem połknąłby wszystkie te bezzębne rekiny i jeszcze zostałoby miejsce na deser. Ostatnio zachciało mu się wielkiego żarcia, bo rzucił 85 mln euro za Andrija Szewczenkę. Wypytałem fachowców: worek cementu to 9 zł bez 25 gr, więc za Ukraińca prezes Aygun wytargowałby 39 mln worków - starczyłoby na postawienie 132 40-piętrowych drapaczy chmur. A może nawet dałoby się wyrwać więcej worków, bo kiedy Milan ofertę odrzucił, właściciel Chelsea zapowiedział, że ją ponowi. Mantrę o "piłkarzu nie na sprzedaż" puścił mimo uszu, przecież to była jeszcze mimo wszystko propozycja w granicach rozsądku (choć jak pomyśleć o tych lśniących biurowcach...), a on do rozsądku i umiaru przywiązywać się nie musi, przynajmniej do czasu, gdy nie podpadnie carowi Putinowi i nie skończy w łagrze. Poza tym jakoś głupio, by w erze Abramowicza transferowym rekordzistą wciąż pozostawał Real Madryt (65 mln za Zidane'a).

Pytanie, jak zareagowałby Milan, gdyby Rosjanin wyłożył 100 mln. A 125 mln, 150, 200...? Brzmi to jak majaczenie w ciężkiej malignie, ale pierwszy raz w dziejach futbolu każda ekstrawagancja jest realna, przecież taki transfer zabrałby ledwie procent majątku Abramowicza, który za 10 mln wydarł właśnie Tottenhamowi... Franka Arnesena, speca od wyszukiwania talentów. Gdzie jest pułap, ponad którym zwykły właściciel, nawet tak zamożny jak obecny na liście najbogatszych "Forbesa" Silvio Berlusconi, oferty odrzucić już nie powinien? Czy jeśli Szewczenko chciałby pozostać lojalny - choć z Abramowiczem się znają i lubią - Berlusconi powinien go przekonywać, by jednak odszedł? A może dopiero, gdyby cena sięgnęła 300 mln? Czy odwoływanie się do sentymentów w czasach, gdy jeden słaby sezon może zachwiać finansami (nawet Milan ma długi!), nie byłoby niemądre, a może wręcz - działaniem na szkodę klubu?

Jeśli tak, to biada kibicom. Ich spokój zależy od granic bezczelności Abramowicza. Ich spokój na zawsze zmąci niepewność, czy aby nie zatrzymali Szewczenki tylko dlatego, że Abramowicz się zlitował i nie dał więcej.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.