Rafał Stec: Człowiek z żelaza, ludzie z marmuru

Nie potrafilibyśmy wymyślić piłkarza, który - przy odpowiednim terminarzu - w środę gra dla Wisły, w sobotę dla Legii i znajduje jeszcze czas, by opędzić obowiązek (lub, jak kto woli, przymus) reprezentacyjny. Nie potrafilibyśmy, ale to nie ubóstwo wyobraźni polskiego kibica, to raczej specyficzny urok polskiej piłki.

Tacy stachanowcy istnieją i mają się świetnie, choć czasem nachodzą mnie wątpliwości, czy Frank Lampard to aby na pewno czysta biologia, czy napędza go najnormalniejsze serce, płuca i mięśnie, czy też może nie wiemy wszystkiego o osiągach współczesnej robotyki. W środę 26-letni rozgrywający wystąpi w 51. meczu Chelsea w tym sezonie; nie zagrał tylko przeciw Scunthrope w Pucharze Anglii, odbywając karę zawieszenia. I niech sobie trener Mourinho pęka z dumy, przechwalając się perfekcyjnym systemem rotacji składem. Lamparda rotacja dotyczy co najwyżej wtedy, gdy wymienia się pozycjami z Gudjohnsenem lub obraca wokół własnej osi, by rzucić piłkę na skrzydło. Klasyfikowanie jego wszechstronności jest zresztą zupełnie bez sensu, bo rozstrzygać, czy jest bardziej pomocnikiem defensywnym, czy raczej ofensywnym, to jak dywagować, kto z trupy Monty Pythona miał najlepsze numery. Nie wystarczy wiedzieć, że wszyscy byli genialni?

Pośpieszyłem się, kiedy w sylwestrowym podsumowaniu roku 2004 typowałem Anglika na najlepszego piłkarza świata AD 2005. Dopóki obowiązuje obyczaj nagradzania tych, którzy zdobywali najcenniejsze trofea klubowe bądź reprezentacyjne, trzeba czekać na ewentualny triumf Chelsea w Lidze Mistrzów. Tak czy owak liderowi londyńczyków zdarzały się już mecze, w których był jak Zidane sprzed lat. Rzecz oczywiście nie w stylu gry, bo Francuz nigdy nie przypominał niezniszczalnego atlety, lecz w wirtuozerii niedającej sobie chwili wytchnienia - bywało, iż przez 90 minut każde zagranie Lamparda zbliżało się do doskonałości. Nawet jeśli Mourinho czepiał się, że Frank nie zrealizował zadań taktycznych, bo w 72. minucie i 35. sekundzie stał 18,5 centymetra na prawo od miejsca, w którym stać powinien.

Na szczęście przytrafiały mu się i słabsze chwile, bo gdyby nie one, co do ingerencji sił wyższych bądź wyższej technologii mielibyśmy już pewność - od przybycia zbawcy Abramowicza wystąpił w 108 spotkaniach Chelsea. Oprócz wspomnianego Scunthrope nie zagrał jeszcze (ponad rok temu) z Notts County w Pucharze Ligi Angielskiej. Na Wyspach konkurują z nim tylko obrońcy i bramkarze, ale Kolo Toure, John Terry, Lauren, Sami Hyypia czy Shay Given w przewidywalnej przyszłości go nie zdystansują. Tracą po dziesięć, kilkanaście meczów. Od lata 2003 Lampard opuścił jeszcze ledwie jeden sparing reprezentacji, co daje w sumie niewiarygodne 129 gier w niespełna dwa sezony! Obecny trwa i kto wie, czy syn legendy West Ham Franka Lamparda seniora, któremu w klubie ojca zarzucano, że promuje go wujek Harry Redknapp, nie pobije rekordu wszech czasów.

Nie zachłystywałbym się nagą statystyką, gdyby nie tytaniczna robota, jaką wykonuje na boisku Lampard, gdyby nie to, że gra na wymagającej nadludzkiej wytrzymałości pozycji, w najbardziej wyczerpującej lidze świata, gdzie każdy mecz to bitwa. Dlatego na deser ostatnia liczba. Oto Anglik zagrał w Premier League po raz 137. z rzędu - jakiej trzeba samodyscypliny, by unikać żółtych kartek, a zarazem preferować styl oparty na tak twardej walce o każdą piłkę?

Przywołałem na wstępie ligę polską, bo spoglądając na lampardopodobnych gladiatorów, nie sposób serio traktować szarpaniny trenera kadry Pawła Janasa z trenerem Wisły Wernerem Liczką, którzy przed towarzyskim meczem z Meksykiem spierają się o jedno reprezentacyjne powołanie mniej lub więcej Żurawskiego i Frankowskiego. Będę się upierał, że naszą prowincję do brytyjskich salonów porównywać trzeba - przynajmniej dopóty, dopóki bijemy się z Anglikami o mundial. A nasi lokalni idole, chcąc się zmierzyć w tym sezonie z osiągami Lamparda, musieliby - jak żużlowcy - podpisać kontrakty z dwoma klubami. Dziwię się zresztą, że jeszcze żaden nie spróbował, przecież jeśli sędzia Fijarczyk prowadzi mecz Pucharu Polski, nie znając jego regulaminu, to kto zagwarantuje, że jego zwierzchnicy mają pewność, ile drużyn ligowy kopacz może obrobić na rundę?

Nie chcę kpić z Frankowskiego, nie jego wina, że do serii 137 meczów ligowych potrzebowałby nie trzech i pół roku jak Lampard lecz pięciu lat z okładem. Jak się bowiem bliżej przyjrzeć trenerskim przepychankom, to właściwie wcale nie jest śmiesznie. Bynajmniej nie chodzi o ignorancję Liczki, który nie pojmuje, ile jego piłkarz nauczyłby się na zgrupowaniu z Janasem. Oto PZPN-owscy mędrcy wymyślili rozgrywki 14-zespołowe (zamiast np. 10-zespołowych - byłoby 36 kolejek i po cztery pojedynki między faworytami), teoretycznie więc każdy mecz więcej rozleniwionym lokalnym gwiazdom by się przydał. Teoretycznie, bo skazywanie ich na kompletnie bezwartościowy sparing na drugim końcu świata to pomysł w oczywisty sposób idiotyczny.

Wiadomo, dobroczyńca polskiej piłki - firma Sportfive - musi zarobić na transmisji telewizyjnej, tutaj nie ma sporu. Pozostaje pytanie, czy koniecznie na transmisji nadanej godzinę po północy. I jeszcze jedno, też retoryczne: dlaczego Anglicy podziwiają piłkarzy z żelaza, a my musimy zajmować się działaczami z marmuru, którzy po 16 latach od powrotu do cywilizacji wciąż przypominają szpetne socjalistyczne pomniki?

Nie ma co, talent talentem, ale Lampardowi się poszczęściło, że gra w reprezentacji turystycznie zacofanej. Jeden wypad na drugą półkulę w pełni sezonu i wybilibyśmy mu rekordy z głowy.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.