Rafał Stec: Wróg publiczny

Zaciekłość krucjaty przeciw trenerowi Chelsea José Mourinho łatwo zrozumieć, w końcu nikt nie prowokuje skuteczniej niż dążący do celu po trupach drań, który zdobywa wszystko, czego zapragnie, bijąc otoczenie inteligencją, fachowością i charyzmą. A wkrótce także zarobkami - oferowane przez Romana Abramowicza 5,2 mln funtów rocznie uczyni go najlepiej opłacanym szkoleniowcem w historii.

Portugalczyk został obwołany łotrem i potępieni zostaną wszyscy, którzy wejdą z nim w konszachty. Ashley Cole z Arsenalu potajemnie spotkał się z wysłannikami Chelsea, by negocjować transfer do lokalnego rywala. Jego kolega Jose Reyes padł ofiarą dziennikarskiej prowokacji hiszpańskiego radia i sądząc, że rozmawia z Emilio Butragueno, począł w eterze żalić się na swój los w Arsenalu. Ogłosił wprost, że chce grać dla Realu Madryt.

Obaj mieli pecha, ich nielojalność wyszła na jaw. Znacznie więcej wycierpiał jednak Cole, który oburzył całą Anglię i grozi mu surowa kara. Reyesa mało kto potępia, może nawet dopnie swego i trafi do Realu. Krzycząca niesprawiedliwość? Aż tak daleko bym się nie posunął, de facto obydwaj zachowali się tak samo, de iure przestępstwo popełnił tylko Cole. Nie bronię też Chelsea, która - jeśli jest winna "nielegalnych podchodów" (paragraf K3 w ligowym kodeksie postępowania) - musi ponieść karę. Nieufność budzą tylko apele, by grzywnę zastąpić odjęciem punktów, co uzasadnia się grubością portfela Abramowicza. Dostosowywanie wyroku do zasobności skazańca, a nie rodzaju wykroczenia, to standardy iście białoruskie.

Przywołuję przypadki Cole'a i Reyesa, bo ton dyskusji o nich współgra z ciągnącym się tygodniami meczem Chelsea kontra reszta świata, meczem pełnym ohydnych fauli z obu stron. To oczywiste, że londyńczyków nie lubią na Wyspach, przecież ci narazili się już wszystkim, wygrywając i próbując wydzierać gwiazdy Arsenalowi, Liverpoolowi i Manchesterowi, a najbogatsi wszędzie mają tyleż fanów, co zaprzysięgłych wrogów. Wróg publiczny w skali całej Europy to jednak nowość, a UEFA ogłosiła Mourinho "wrogiem futbolu", zanim spytała, czy oskarżenia pod adresem sędziego Friska poprze dowodami. I rzecz nie w tym, że z raportu UEFA wynika, iż szwedzki arbiter rzeczywiście gawędził w przerwie meczu Ligi Mistrzów z trenerem Barcelony Frankiem Rijkaardem. Dialog inspirował zresztą - według "Daily Telegraph" - okropnie ponoć namolny Holender, który "ścigał" sędziego na schodach prowadzących do jego szatni.

Niuanse pomińmy, uznajmy, że Mourinho niczego nie widział i ordynarnie kłamał. Tak czy owak wypadało spytać o dowody. Nie pamiętam równie ostrej reakcji futbolowych władz, a przy tym jakże zuchwałej - Mourinho skazano przed procesem, choć oskarżany o korupcję niemiecki arbiter Hoyzer właśnie zeznał, iż obsada sędziowska w europejskich pucharach bywa tajna dla wszystkich poza klientami bałkańskich bukmacherów...

Ludzie Portugalczyka nie lubią. A jednak eskalacja konfliktu służy jego legendzie, czyni z niego półboga zanim Mourinho rzeczywiście dowiedzie, że jest najwybitniejszym szkoleniowcem w dziejach futbolu. Nie pamiętam, by kiedykolwiek cała Europa wstrzymywała oddech, gdy dyskwalifikowano nie gwiazdę boiska, lecz trenerskiej ławki. Nie pamiętam, by szkoleniowiec przyćmił gwiazdy formatu Terry'ego czy Drogby. By kibice wierzyli, że to on strzela gole. By nieustająca wojna ze wszystkimi pisała historie, które fanów i fachowców fascynują bardziej niż epickie boje hetmanów środka pola Lamparda i Ballacka.

Przed rewanżowym ćwierćfinałem LM z Bayernem prasa nie szykuje się na pojedynek byłego najlepszego bramkarza świata Kahna z przyszłym - Cechem. Nie roztrząsa, jak to możliwe, że Makelele nie zadowala się już wykonywaniem czarnej boiskowej roboty, lecz na stare lata uwodzi fantastycznymi asystami. Woli cytować Mourinho. "Płakałem, gdy nie mogłem być z piłkarzami" - wspomina Portugalczyk czasy, kiedy zdyskwalifikowano go jako trenera Porto. W autobiografii nieroztropnie wyznał co prawda, że kontaktował się wówczas z drużyną dzięki elektronicznym gadżetom, ale UEFA nie zamierza sprawdzać, czy i tym razem z niej nie zakpił. Prasa relacjonuje regularne wizyty (podczas pierwszego meczu) trenera bramkarzy Silvinho Louro w toalecie. Kiedy wracał, w Chelsea akurat dochodziło do zmian. Telewizje pokazują zbliżenia wełnianej czapki specjalisty od przygotowania fizycznego, sugerując, że Rui Faria ukrywa pod nią słuchawkę. Powtarzają do znudzenia moment, gdy podaje jakieś zapiski asystentowi Mourinho Steve'owi Clarke'owi. Słowem, mało kto wierzy, że portugalski trener nie przyszedł na stadion, bo wolał oglądać spotkanie "w cichym, prywatnym miejscu".

To szokujące, jak w bitewnym zgiełku szarpaniny trenerów z działaczami giną wyczyny wybitnych piłkarzy. To znak czasów, że z nową gażą Mourinho konkurować może tylko Beckham, że pozostali liderzy listy płac - Zidane, Szewczenko, gwiazdy ligi angielskiej - dostają już trochę mniej. Słusznie ukarany Portugalczyk zrobił z siebie ofiarę, więc właściciel klubu zaoferował podwyżkę, by go udobruchać. Stróże moralności są w kropce. Może bezpieczniej Mourinho oszczędzić? Ostatecznie jeśli Portugalczyka zakneblują i wtrącą do lochu, nikt nie zagwarantuje, że rozwścieczeni Lampard i ferajna nie skarcą rywali jeszcze surowiej. Tak naprawdę w starciu z jego geniuszem i miliardami Abramowicza wszyscy jesteśmy bezradni.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.