Rafał Stec: Pożegnania

Roman Abramowicz znów ściągnął do Londynu tabun gwiazd, ale nawet gdyby jakimś cudem wydarł madryckiemu Realowi kilku galacticos, prawdopodobnie żaden nie zasłużyłby w rozpoczynającym się sezonie na owację, jaką kibice Chelsea żegnali wczoraj Gianfranco Zolę. Oby rosyjski bogacz wyciągnął z tego zdarzenia właściwe wnioski, bo to od nich zależy być może przyszłość klubu ze Stamford Bridge.

38-letni Włoch to bowiem dla fanów "The Blues" symbol, jeden z tych graczy, którzy status legendy zyskują jeszcze przed emeryturą, choć niekoniecznie są boskimi pomazańcami o skali talentu skłaniającej do porównań z najwybitniejszymi piłkarzami wszystkich czy nawet tylko swoich czasów. Owszem, strzelił dla londyńczyków 80 goli, w tym zwycięskiego Stuttgartowi w finale nieistniejącego już Pucharu Zdobywców Pucharów. Owszem, wyspiarzom zapadła w pamięć bramka, która dała Włochom triumf na Wembley. Kariera reprezentacyjna pozostawiła już jednak niedosyt - jedyny występ Zoli na mundialu (przeciw Nigerii w 1994 roku) trwał 12 minut, bo sędzia wyrzucił go z boiska, a dwa lata później zmarnowany przez niego rzut karny przesądził o odpadnięciu Azzurich z mistrzostw Europy. Włoch podbijał jednak kibicowskie serca cechą, którą fani cenią często wyżej nawet od talentu, zwłaszcza dziś, gdy stała się zaletą absolutnie unikalną - a mianowicie szczerą bezwarunkową lojalnością. Na Stamford Bridge grał siedem lat, co w erze maniakalnego handlarza żywym towarem Abramowicza może okazać się wynikiem nieosiągalnym. Chyba że Rosjanin się opamięta, że historia Zoli, a także nierozerwalna więź Raula z Realem czy Maldiniego z Milanem skłonią go do refleksji.

Każdy wielki klub marzący o triumfach potrzebuje gracza scalającego drużynę, czującego i ucieleśniającego stadionowe genius loci, kochanego przez kibiców i wiarygodnego w deklarowanej miłości do barw. Niekoniecznie zresztą urodzonego dwie przecznice od stadionu, w końcu zdarza się, że dorastając w Zamościu, w jakiś nielogiczny sposób stajesz się nieuleczalnym kibicem Juventusu, bo w głowie zawróciły ci np. biało-czarne pasy turyńskich koszulek. Zola z dnia na dzień polubił brytyjską mentalność i styl życia, natychmiast stał się - jak mówili piłkarze Chelsea - jednym z nich, nie krzywił się - co u południowców notoryczne - jakie to dziwaczne dania o jak nienormalnych porach jada się na Wyspach. Domu w Londynie (a raczej rezydencji wartej trzy miliony funtów) do dziś zresztą nie sprzedał.

Zola dla rodaków też jest legendą, ale legendą "made in England", i dziś fascynuje ich głównie estyma, jaką darzą go Anglicy. Rok temu, kiedy Włoch wrócił na rodzinną Sardynię, by pomóc - z powodzeniem - Cagliari w powrocie do Serie A, wyspę zaczęły nawiedzać pielgrzymki londyńczyków, które trwały do końca sezonu. Wiosną, na dzień przed meczem decydującym o awansie, ponad stu londyńczyków przemierzało miasto, błagając o bilety, by świętować sukces ze swoim idolem. Kibice Chelsea, którzy przyjeżdżali na treningi Cagliari, trafili nawet na czołówki zdumionej ich wiernością "La Gazzetta dello Sport". To oni uparli się, by oficjalnie pożegnać Zolę i dopięli swego, wczorajszy sparing z Realem Saragossa zorganizowano specjalnie dla niego. Do dziś sądzą zresztą, z czym zgadza się wielu fachowców, że pozbycie się Włocha było niewybaczalnym grzechem. Zagrożony bankructwem klub nie przedłużył z nim kontraktu, a gdy przybył rosyjski zbawca i chciał wznowić negocjacje, piłkarz związany był już obietnicą złożoną swojemu macierzystemu klubowi. I dzieciom - pragnął, by doświadczyły życia w jego rodzinnych stronach.

Czy pod rządami Abramowicza kibice dostaną kiedykolwiek szansę, by identyfikować się do tego stopnia z nową gwiazdą Chelsea? Nie jest oczywiście winą Rosjanina, że Adrian Mutu (odchodzi do Juventusu) ostentacyjnie trwonił energię głównie na rajdy po londyńskich klubach nocnych, a Hernan Crespo (Milan) czy Juan Veron (Inter) nigdy nie poczuli się na Wyspach dobrze. A jednak to szef powinien zadbać, by w klubie zapanował klimat skłaniający do związania się z nim najdłużej i szukać odpowiednich ludzi. Styl pożegnań to sprawa istotna i jeśli trener Claudio Ranieri dowiaduje się o dymisji przez telefon (będąc we Włoszech), sławy to właścicielowi klubu nie przynosi. Z niezmierzonej siły niuansów zdaje sobie sprawę Arsene Wenger. Trener Arsenalu nie zwykł zatrzymywać w klubie graczy pragnących odejść, ale przenosin Patricka Vieiry do Realu Madryt wciąż nie zrealizowano właśnie dlatego, że szkoleniowiec czeka, kiedy jego rodak sam poprosi o transfer. Co Francuzowi nie chce przejść przez gardło, bo boi się, że wielbiący go fani krzykną "zdrajca". Alex Ferguson podąża natomiast w kierunku przeciwnym, oddając właśnie związanego z Manchesterem od 13 lat Nicky'ego Butta, wysyła sygnał, że idzie nowe, że ucieczka do Madrytu Beckhama zapoczątkowała wymianę pokoleń, że chce rozsadzić jądro starej paczki z Old Trafford, nieco już zblazowanej i zdemoralizowanej latami hegemonii.

W Chelsea koncepcji na razie nie widać. Tego lata pięciu piłkarzy kupiło posiadłości w pobliżu nowego centrum treningowego, ale nie ma pewności, czy za kilka miesięcy nie sprzedadzą ich kolejnemu legionowi gwiazd. Abramowicz wydał już przeszło ćwierć miliarda euro, ale to w Cagliari zagra jesienią Zola. Abramowicz wydał już przeszło ćwierć miliarda, ale jego następcy, kandydata na legendę i symbol Chelsea, wciąż nie znalazł.

Copyright © Agora SA