Rafał Stec: Fran(keane)stein

Powiedzieć, że to futbolowy diabeł wcielony, byłoby jednak pewną przesadą. W końcu od Hannibala Lectera różni go przynajmniej tyle, że nie zjada swoich ofiar. No i maniery ma ciut mniej wykwintne. Roy Keane. Boiskowy zabijaka nad zabijakami. Irlandzki syn marnotrawny, który posypał głowę popiołem i znów chce grać dla ojczyzny. Zacznie w środę, w Bydgoszczy, w sparingu z Polską.

Wśród piłkarzy to gatunek szczególny. Kiedy mówimy "spece od czarnej roboty", doceniamy przemierzane przez nich maratońskie dystanse, odebrane piłki, wysiłek stachanowców umożliwiający magiczne popisy piłkarskim artystom. Czasem jednak "czarna robota" przybiera znaczenie raczej gangsterskie. Gdy ludzie pokroju Keane'a rywali nie powstrzymują, lecz likwidują.

Przed laty w rolach czarnych charakterów królowali obrońcy. Jak plujący, szczypiący i drapiący Claudio Gentile (z włoską dewizą: możesz przepuścić piłkę, ale nie przeciwnika), jak nagrywający szkoleniowe kasety z faulami niedostrzegalnymi dla sędziego Vinnie Jones, by zatrzymać się na pierwszych skojarzeniach. Dziś, gdy taktyka nakłada defensywne zadania na piłkarzy coraz bardziej oddalonych od własnej bramki, boiskową twardość na granicy (albo poza nią ) brutalności ucieleśniają defensywni pomocnicy. Może dlatego, że interweniują daleko od pola karnego. Davids, Vieira, Simeone, van Bommel czy Gattuso nie muszą nawet faulować. Stali się ofiarami własnej reputacji i sędziami nigdy nie targają wątpliwości: jeśli upomną ich kartką przez pomyłkę, usprawiedliwiają się dziesiątkami sytuacji, gdy dali się oszukać lub brutalnych zagrań nie zauważyli.

Keane'a w tym doborowym gronie wyróżnia konsekwencja - nie zgrywa niewiniątka, przyznaje, że łamie kości z premedytacją, z pozą bezkompromisowego wojownika obnosi się także poza boiskiem. Trenerowi reprezentacji wielkiemu Jackowi Charltonowi odpyskował już jako nastoletni żółtodziób (patrz niżej). Szefom Manchesteru - gdy zaproponowali mu "dobry", a nie "wspaniały" kontrakt ("wiedzieli, że nie mógłbym czegoś takiego podpisać, przecież znają moją wartość"). I gdy po oddaniu Jaapa Stama do Lazio stwierdził, że traktują graczy jak kupę mięsa. Działaczom irlandzkiej federacji - już w 2001 roku, grożąc, że rzuci reprezentację, jeśli w samolocie będą zajmowali lepsze miejsca niż piłkarze. Kibicom - po meczu z Dynamem Kijów, kiedy stwierdził, że przyjemność z gry czerpie na wyjazdach, bo publika objadająca się na Old Trafford kanapkami nie ma pojęcia o futbolu. Drużynie - gdy kilka miesięcy temu zarzucił młodszym kolegom, że ze swoim zaangażowaniem nie są godni zakładać barw Manchesteru. Nie uznawał autorytetów, pięścią w twarz przyłożył kiedyś nawet legendzie Old Trafford Peterowi Schmeichelowi, notabene wyższemu o głowę. Naraził się wreszcie wszystkim rodakom, gdy w przededniu mundialu opuścił reprezentację, wytykając selekcjonerowi brak profesjonalizmu.

Cała Irlandia stanęła na progu wojny domowej, a co najmniej poważnych zamieszek. Rodzice telefonowali do stacji radiowych z lamentem, że dzieci płaczą, w dyskusje piłkarskie zmieniły się nawet polityczne tokszoły. Irlandia była w szoku, bo od Irlandii odwrócił się Irlandczyk, który w drugich miejscach widział klęskę, który od innych żądał, by myśleli tak samo, który nigdy nie podzielał kompleksów narodu drugorzędnego, leżącego na uboczu, spowitego cieniem wielkiej Anglii. Już jako młodziutki fan Tottenhamu rozesłał listy do wielu klubów Premier League, błagając, by wzięli go na testy. Wszyscy odmówili, tłumacząc, że jest zbyt młody. Marzenie spełniło się w 1990 roku, do gasnącego Nottingham Forest za 25 tys. funtów wziął go legendarny Brian Clough. Błysnął natychmiast, a Jack Charlton zaraz powołał 19-latka do kadry. W drugim sparingu był już najlepszym zawodnikiem, a w trzecim (pierwszym o stawkę, z Polską), trener zmienił dla niego ustawienie zespołu. Michael Kelly, były szef ochrony na Old Trafford, w wydanej kilka miesięcy temu książce ("MU: Untold Story") pisał, że potrafił być przyjacielski, ale kontrolę nad sobą tracił w dwóch sytuacjach. Po jednym głębszym za dużo ("spoufalanie się z Royem bywało miłe, ale kiedy wychylił TĘ szklankę, zachowywał się, jakby ktoś nacisnął przycisk z napisem "Frankenstein"") i po porażkach. Zwłaszcza gdy "Czerwone Diabły" przegrywały, zdrowiem ryzykował każdy, kto próbował zażartować czy choćby rzucił słowo pocieszenia. Dziś, kiedy Irlandia rozstrząsa, czy jest narodowym bohaterem, czy narodową hańbą, w prasie roi się od scenek uosabiających jego organiczną wręcz niezdolność do godzenia się z niepowodzeniami. Jak po meczu eliminacji MŚ z Holandią - "tylko" zremisowanym - gdy odrzucił z obrzydzeniem zieloną koszulkę, którą wcześniej porwał na strzępy, jakby była z papieru. Może zresztą człowiek tak zmotywowany i nienasycony triumfami to idealny kandydat na trenera, może Manchester nie powinien daleko szukać następcy Fergusona, chyba jedynego nietykalnego autorytetu dla Keane'a. Incydenty jak ten z butem kopniętym przez sir Aleksa w głowę Davida Beckhama odeszłyby w przeszłość, a piłkarze wspominali z rozrzewnieniem sielankę panującą za starych, dobrych czasów...

Wielka gęba

Obiecane starcie legend: po sparingu (1991 roku) z USA trener Jack Charlton zezwolił piłkarzom na wieczorny wypad, następnego ranka drużyna nie wyjechała o planowanej 7.30, bo Keane się spóźnił. "Masz 19 lat, to twój pierwszy wyjazd, masz pojęcie, ile czekamy?" - powitał wściekle reprezentacyjnego nowicjusza. "A prosiłem, żeby czekać?" - odparował Keane.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.