Rafał Stec: Nietykalni, czyli jak nie być kochanym

Kibice Schalke nie przechwalają się, że ich drużynę dopingował Hitler, kibiców Lazio - może poza niesławnym sektorem, który swego czasu fetował serbskiego zbrodniarza wojennego Arkana - nie rozpiera duma, że słabość do barw biancoceleste miał Mussolini, a kibice Arsenalu pewnie skrzywiliby się na wieść, że stałym bywalcem na Highbury był niegdyś Osama ben Laden.

Wspólne fascynacje z ludobójcami mogą budzić mieszane uczucia, na ogół jednak emocje, jakie futbol wywołuje w szefach rządów czy głowach państw, dodają tej mało poważnej przecież dziedzinie życia prestiżu. W wielu krajach na stadionach wypada bywać, w dobrym tonie jest o piłce mówić, znać się na niej, a co najmniej nie pozostawać obojętnym. Prezydent Chirac nie opuszcza ważnych meczów Francuzów, honorowym członkiem i kibicem Borussi Dortmund jest kanclerz Schröder, właścicielem AC Milan - premier Berlusconi (ustala nawet taktykę drużyny - czytaj w relacji z Serie A), królowa Elżbieta II posiada akcje Manchesteru Utd., premier Blair kibicuje Newcastle, podobnie jak jego odpowiednik w hiszpańskim rządzie José Maria Aznar - Realowi Madryt. Ech, jest czego zazdrościć w kraju, gdzie miłosne wyznania kierowane pod adresem Widzewa przez Leszka Millera - jedynego po 1989 roku szefa rządu przyznającego się do związków z futbolem - kojarzą się głównie z pustymi deklaracjami polityka wszelkimi sposobami zabiegającymi o popularność. Inna sprawa, że gdyby wykorzystując pozycję, ratował łódzkiego bankruta, naraziłby się na słuszny zarzut prywaty.

Nie wszyscy się tym przejmują. Trzy lata temu władze Madrytu jedną mocno kontrowersyjną decyzją zlikwidowały kolosalne zadłużenie Realu, kupując od "Królewskich" 120 ha ziemi za 600 mln euro. Nie uważam, by polscy samorządowcy mieli moralny obowiązek pójść w ich ślady, choć nie mieści się w głowie, że przez lata nie stać ich na minimum choćby życzliwości wobec inwestorów pragnących wspierać kluby, lecz zniechęcanych niepewnym statusem stadionowych terenów. Kibice Atletico czy Rayo Vallecano mogą sobie narzekać, ale to Real jest symbolem stolicy, to on ją uszlachetnia, to on ściąga turystów ze świata i pewnie generuje wyższe zyski, niż przyniosłaby wyprzedaż dzieł wiszących na ścianach muzeum Prado. Czy dlatego - idąc krok dalej - Real stanowi dobro narodowe całej Hiszpanii, która winna wspierać go, chuchać nań i dmuchać, by nie utracił nic ze swej legendy i potęgi? W ten sposób nie myśli tam nikt, wyjąwszy może co bardziej radykalnych socios, wielu natomiast wierzy, że zawiązano spisek, że nie tylko działacze i sędziowie, ale i wpływowe osobistości gwarantują "Królewskim" nietykalność. Tydzień temu, gdy w 92. min przegrywali z Valencią 0:1, Raul nie udawał nawet, że jest faulowany, wystarczyło przewrócić się, by arbiter podyktował "jedenastkę", a Luis Figo trafił do siatki. Nawet "Marca" i "As", dzienniki mniej więcej tak niezależne od Realu jak "Trybuna" od SLD, nie szły w zaparte i nazwały rzecz po imieniu ("Wymyślony karny"). W sobotę sędzia już nie wypaczył wyniku (Valencia - Barcelona 0:1), choć też mylił się na niekorzyść gospodarzy, i "Królewscy" zamiast się oddalić, znacznie zbliżyli się do 30. mistrzostwa kraju. Jeśli jednak je zdobędą, to incydent z Raulem, a nie olśniewające kopnięcia Zidane'a, zapadnie w kibicowską pamięć.

Takie chwile utwierdzają bowiem w przekonaniu, że konkurenci Realu są w starciu z gigantem skazańcami, więźniami losu, odświeżają stereotyp klubu "rządowego", aroganta, farciarza, ulubieńca sędziów. Prasa natychmiast przypomniała, że Valencię "obrabowano" czwarty rok z rzędu, jej prezes - że galactico numer 1 jak zwykle okazał się arbiter. Co symptomatyczne, nikt nie podejrzewa sędziego, choć 30 fanów pozwało go do sądu, żądając symbolicznego (jedno euro dla każdego) zadośćuczynienia. Ludzie rozumieją, że arbiter podświadomie pamięta, kogo wspierają futbolowe władze, kto spogląda z trybun. To dlatego irytuje ich siedzący w loży dla VIP-ów Aznar, zwłaszcza że stanowisko prezesa Realu otwiera drzwi ministerialnych gabinetów, że z Perezem premier się przyjaźni i ponoć pomaga mu budować biznesowe imperium. Czyli i potęgę Realu. Pamiętają, że już Santiago Bernabeu był politycznie zaangażowany (żarliwy frankista), że jako ochotnik walczył w wojnie domowej po stronie nacjonalistów. Pamiętają, jak caudillo później wspierał klub, gnębiąc przy tym Barcelonę. Niechęć do Realu czują zatem Katalończycy, fani Atletico etc., ale także ci, którym nie podoba się futbol jako kolejna gałąź biznesu, kolekcjonowanie gwiazd jako prymitywny sposób budowy drużyny, brak lojalności symbolizowany przez Ronaldo i Figo, rosnąca siła potentatów pozbawiająca futbol sensacyjnych rozstrzygnięć. Real, tak, ten Real, który przyznaje się do stu milionów sympatyków, jest zarazem najbardziej nielubianym klubem na świecie.

"Jak oni mogą nazywać to piłką?"

- dziwił się po meczu Hiszpania - Peru Joaquin. "Okropna", "Ciężka, nie frunie tam, gdzie powinna" - to inne opinie o futbolówce Roteiro, którą będą kopać finaliści Euro 2004. Ktoś się nie zgadza? Oczywiście David Beckham, którego kontrakt z Adidasem uczynił najlepiej zarabiającym, po Tigerze Woodsie i Michaelu Schumacherze, sportowcem świata.

Florentino Perez chce więcej...

...władzy, więc zamierza obciąć płacę i kompetencje ulubieńcowi mediów Jorge Valdano. Chce, by wszyscy galacticos zarabiali tyle, ile Beckham, więc zamierza zastąpić pełnioną przez Argentyńczyka funkcję dyrektora sportowego dyrektorem ds. komunikacji. I bez niego jednak Real podpisał od 2001 roku ponad 200 kontraktów reklamowych...

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.