Rafał Stec: Stracone złudzenia

Stracone złudzenia

Właściciele i prezesi włoskich klubów piłkarskich to gatunek osobny, istny gabinet osobliwości, w którym brakuje co prawda kobiet o dwóch głowach i egipskich mumii, za to roi się od typów podejrzanych, antypatycznych, a w najlepszym razie mocno kontrowersyjnych awanturników. Od obrażającego Europę krasomówczymi popisami i niepokojącego autorytarnymi zapędami premiera Silvia Berlusconiego (Milan), przez upadłych, powiązanych z "brudną" polityką biznesmenów jak Sergio Cragnotti (kiedyś Lazio) czy klan Tanzich (kiedyś Parma), obsesyjnie tropiących spiski i dopuszczających się prymitywnych fałszerstw choleryków jak Sensi (Roma), po flirtujących z dyktatorami ekscentryków w typie Luciano Gaucciego (Perugia), który po nieudanym eksperymencie z synem Kaddafiego nie ustaje w próbach dokoptowania do drużyny pierwszej kobiety w Serie A. W tym gronie Massimo Moratti to anioł. Dżentelmen, uczciwy, ekologiczny aktywista, po klęskach nie pomstujący na sędziów, lecz szczerze gratulujący zwycięzcom. Popełnił tylko jeden niewybaczalny błąd. Za bardzo kochał swój klub.

By nie popaść w przesadę - prezes Interu Mediolan, który kilka dni temu zrezygnował z funkcji, też pewnie ma na sumieniu swoje grzeszki. W końcu jego klub jako jedyny odmówił wglądu do swoich finansów magazynowi "World Soccer", kiedy ten przygotowywał raport o europejskich potęgach futbolowych. Na Interze na pewno jednak nie chciał robić biznesu. Przez osiem lat prezesury z własnej kieszeni wyłożył 600 milionów euro, byle przywrócić mu utraconą świetność z lat 60., którą klub zawdzięczał jego ojcu - Angelo. Moratti senior wywodził się z bardzo biednej rodziny, ale pracą własnych rąk dorobił się fortuny, został naftowym magnatem, więc syn młodość miał jak z bajki. Na dobrą sprawę dopiero jako pięćdziesięciolatek podjął się odpowiedzialnego zadania. Został właścicielem i prezesem Interu. Przegrał paradoksalnie właśnie dlatego, że miał za dużo pieniędzy, a w pracę wkładał za dużo serca. W piłkarzy wpatrywał się nawet na treningach i rozumował jak kibic. A kibic chce gwiazd, więc je sobie kupował - Ronaldo, Vieriego, Recobę, Crespo, Roberto Carlosa, Seedorfa, Baggio, Djorkaeffa, Cannavaro, Toldo. Chciał sukcesu natychmiast, nazajutrz, ani myślał cierpliwie budować drużynę, ani myślał przegrywać bitwy, by wygrać wojnę. Niedawno wytykaliśmy w "Gazecie" Pawłowi Janasowi, że bez opamiętania powołuje debiutantów do reprezentacji, bijąc pod tym względem europejskie rekordy i wpędzając ją w chaos. Przy Morattim nasz selekcjoner i tak jest wcieleniem konsekwencji - Włoch przez osiem lat kupił 103 piłkarzy, czyli przed każdym sezonem sprawiał sobie nowiutką jedenastkę z jednym-dwoma rezerwowymi na dokładkę. Wyrzucił dziewięciu trenerów. Luigiego Simoniego, który wywalczył z Interem jedyne trofeum od przeszło dekady, lekko pokryty już pewnie patyną Puchar UEFA, zwolnił w dniu, gdy wybierano go na trenera roku 1997 we Włoszech.

Dymisji Morattiego żądali kibice. Dlatego, że na mistrzostwo kraju czekają już 15 lat, ale też dlatego, że każdy hit transferowy obracał się przeciwko prezesowi. Lista jego zakupów jest długa, ale równie długa, a przede wszystkim przygnębiająca, jest lista strat. Fani rozumieli, że z klubu błyskawicznie znikają przeciętniacy w rodzaju Słowaka Gresko (i za takich Moratti płacił grube miliony) czy Greka Georgatosa. Ale pamiętają też, że mieli na San Siro dwóch z pięciu obecnych galacticos Realu Madryt - Ronaldo i Roberto Carlosa. Że mieli trenera Marcello Lippiego, który w Juventusie zbudował zespół gwarantujący wielkie triumfy na lata. Że mieli Clarence'a Seedorfa i Andreę Pirlo, którzy kierowali Milanem sięgającym po Puchar Europy. Zwłaszcza te ostatnie straty mogły doprowadzić fanów na skraj załamania nerwowego - obaj podbijają Stary Kontynent z najbardziej nielubianym klubem, za Holendra Inter nie dostał ani lira, a przecież mało kreatywna, cierpiąca na niedobór graczy z fantazją druga linia to od dawna kluczowy problem nerazzurich. Moratti uparcie kręcił jednak sznur na własną szyję. Jakby mało mu było samobójczych decyzji personalnych, to jeszcze za dużo gadał. Obiecywał sprowadzenie Beckhama, Giggsa, rozbudzał nadzieje kibiców, a im bardziej ich oczekiwania rosły, tym bardziej bolały rozczarowania. Rachunek jest prosty - jeśli przez osiem sezonów Moratti rozdał innym klubom 600 milionów, to znaczy, że każdego lata mógł sobie pozwolić na dwa supertransfery, takie, jakich dokonuje Real Madryt. Kolekcjonujących galacticos "Królewskich" stać tylko na jeden podobny wydatek rocznie...

Spoglądając w przeszłość, każdy mediolańczyk, którego serce bije na czarno-niebiesko, pewnie wzdycha to z rozżaleniem, to z rozmarzeniem. Było wszystko. Geniusze na boisku, na ławce, kasa bez dna. Dziś Interu dość ma nawet ostatni obok Toldo niekwestionowany gwiazdor - Vieri - zarzucający klubowi brak ambicji. Skłócony z nim Moratti usunął się w cień, ale pozostaje właścicielem klubu i uspokaja, że pieniądze będzie dawał. "Po prostu robię krok w tył, by pewne rzeczy widzieć lepiej" - objaśnia swoją decyzję. Czy jednak lepiej znaczy inaczej? Natychmiast po rezygnacji eksprezes zafundował klubowi Adriano, brazylijskiego napastnika o posturze gladiatora, oraz rumuńskiego 20-latka Ianisa Zicu. Nie zmądrzał? Adriano niby jest bezcenny, bo Inter bezzwłocznie potrzebuje partnera dla Vieriego. Pytanie, czy wkrótce to Brazylijczyk nie będzie czekał na partnera. I drugie - jak długo w cieniu wytrzyma Moratti. Do dymisji już się kiedyś podał. Szybko zmienił zdanie. Wróci czy nie, niech jego losom uważnie przygląda się inny bajecznie bogaty nafciarz - Roman Abramowicz. W tym sezonie też zafundował Chelsea nowiutką jedenastkę, a okazuje się, że najwyższą formę utrzymują ci, których nie kupił - Frank Lampard i John Terry. Ciekawe, czy wie o tym Moratti.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.