Rafał Stec: Zmierzch bogów

Nie ma w sporcie nic smutniejszego niż wsłuchiwanie się w łabędzi śpiew starych mistrzów, którzy nie potrafią odejść we właściwym momencie i przeobrażają się w karykaturę własnej legendy. A przepraszam, jest. Moment, w którym stary mistrz mówi: dość.

Roberto Baggio i Krzysztof Warzycha wyczuli odpowiednią chwilę i latem, gdy skończą kariery, uroczyście pożegnają ich spłakane tłumy Włochów i Greków. 37-letni Baggio wciąż zachwyca, ale zmagając się z kontuzjami opadł z sił. 39-letni Warzycha przedłużył kontrakt z Panathinaikosem o pół roku, choć na spotkanie z działaczami szedł z mocnym postanowieniem rezygnacji. Wyprosili, by został. Zachwyca rzadko, ale kibice wciąż go kochają i pewnie wierzą, że stanie się pierwszym piłkarzem, którego nie pokona czas. Latem fani będą obu graczy błagać, by zmienili decyzje.

Nie wszyscy odchodzą dziś w cień z godnością. Ziemskim rajem dla piłkarskich emerytów stał się maleńki Katar, gdzie każdy dostaje stypendium tylko za to, że jest obywatelem Kataru, gdzie nikt nie płaci za prąd i telefon, a teraz szejkowie chcą zafundować sobie wielki futbol. Skusili już m.in. Stefana Effenberga, Gabriela Batistutę, Fernando Hierro, Franka Lebeoufa, Josepa Guardiolę, "Titi" Camarę i Claudio Caniggię. To mistrzowie świata, Europy, triumfatorzy Ligi Mistrzów, czyli ludzie, którzy znaleźliby zatrudnienie w "normalnych" ligach europejskich, choć nie w najlepszych klubach i nie za najwyższe pieniądze. Wybrali naftowe eldorado.

Baggio też nie jest typem Maldiniego, Baresiego czy Tottiego, który stali się symbolami swoich klubów i spędzają w nich całe kariery. W wywiadach przyznawał, że piłkarz stał się towarem, zarzucano mu zbyt wysokie zarobki, choć takie pretensje w gruncie rzeczy brzmią absurdalnie, podobnie jak mit o wyjątkowo dobrze opłacanych futbolistach. Nawet jeśli kilkuset najlepszych w Europie otrzymuje rocznie siedmiocyfrowe gaże, to przecież nie większe niż kilkuset najznakomitszych w swoim fachu księgowych, prawników, menedżerów, informatyków czy przedstawicieli jakiejkolwiek innej profesji. Baggio zatem barwy zmieniał - grał m.in. w Fiorentinie, Juventusie, Interze, Bolonii, Milanie, a mimo to wielbi go cały kraj. Kiedy opuszczał ten ostatni zespół, fani na lotnisku w Rzymie prosili ze łzami w oczach "Zagraj w Romie! Przejdź do Napoli! Dwa lata temu pomyliłeś kolory, powinieneś być w Interze!". Ich miłość nigdy nie ustała, bo choć dossier Baggio sprawia wrażenie modelowego przykładu kompletnego braku lojalności, to kibic nie jest głupi i wie, że Włoch zmieniał barwy z nienawiści do ławki rezerwowych, że często robił to niechętnie, że jego geniuszu nie rozumieli przywiązani do schematów trenerzy.

Teraz, kiedy chciany przez pół ligi brazylijskiej Rivaldo poważnie rozważa ofertę szejków, która w pół roku wzbogaci go o pół miliona dolarów, Baggio dręczy tylko jedno. Marzył, by zakończyć ten rok z dwiema setkami goli w Serie A. Ma ich 196. To sporo, podobnie jak 27 bramek i 55 meczów w reprezentacji, ale Włoch czuje niedosyt, doskwierający mu zresztą od wielu, wielu lat. Zawsze był pechowcem. W finale mundialu 1994 przestrzelił karnego przesądzającego o triumfie dla Brazylii, choć można dostrzec coś symbolicznego w fakcie, że posłał piłkę w niebo. Trener Arrigo Sacchi nigdy mu tego nie wybaczył i po latach sadzał go na ławce z Milanie. Był też okres, że nie chciała go żadna pierwszoligowa drużyna w Italii. Mimo to odrzucał oferty z Anglii, Japonii, USA. Trenował sam i powtarzał: "Gdyby chodziło tylko o szmal, dawno by mnie tu nie było. A ja nie zamierzam wyjeżdżać. To kwestia stylu życia. Odpowiada mi tylko włoski".

Ale dla włoskiego futbolu był swoistym wynaturzeniem. Słynący z zamiłowania do defensywy naród zawsze miał szczęście do wybitnych napastników, nie zawsze jednak potrafił wykorzystać ich predyspozycje. Na mundialu we Francji Baggio grał w kadrze z innym nieprzeciętnym talentem Alessandro Del Piero. Od tego momentu albo jeden, albo drugi padał ofiarą poglądu, że dla dwóch wirtuozów nie ma miejsca w reprezentacji. Ich główną wadą miała być nadmierna błyskotliwość i kreatywność, niepasująca do schematów taktycznych. Na Euro 2000 i MŚ w 2002 pojechał już tylko Del Piero. Nie pomogły kibicowskie pikiety, protesty autorytetów, ogólnonarodowa kampania poparcia. "Boski Kucyk" - zwany tak ze względu na fryzurę i religijność - powtarzał, że buddyzm (zdobytą w 1993 roku Złotą Piłkę dla najlepszego piłkarza Europy zadedykował prezydentowi japońskiej szkoły buddyjskiej Soce Gakkai) uczy go, jak reagować na takie sytuacje, jak zachować wewnętrzną równowagę i nie płakać nad sobą. Prześladowały go kontuzje, ale w Brescii pojedynczymi kopnięciami przesądzał o wynikach, które mogą dać jej w tym sezonie rekordowe czwarte z rzędu utrzymanie w Serie A.

Tylko reprezentację często oglądał w telewizji, podobnie jak Warzycha, którego przez kilkanaście lat nie docenił żaden selekcjoner. Porównanie ich losów to paradoks, jakich w piłce mnóstwo. Wybierany na najlepszego futbolistę globu (swego czasu był także najdroższy) Baggio ma bez liku powodów, by czuć się nie w pełni spełnionym. Notorycznie ignorowany przez rodaków Warzycha stał się legendą Aten, najlepszym strzelcem w historii klubu, jednym z najlepszych w Grecji, zdobywał bramki w półfinale Ligi Mistrzów, pobił mnóstwo innych rekordów. To prawdopodobnie najbardziej spełniony polski piłkarz od czasów Zbigniewa Bońka i Józefa Młynarczyka.

Liczba tygodnia

41 - tyle lat ma Carlos Valderrama, który osiem miesięcy po ogłoszeniu emerytury postanowił wrócić na boisko. Najlepszy kolumbijski piłkarz w historii, wyróżniający się także bujną, jaskrawo żółtą czupryną, wraca do swojego macierzystego klubu Union Magdalena, obok którego stoi jego siedmiotonowy, sześciometrowy pomnik.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.