Felietony Rafała Steca. Im biedniej, tym lepiej, głupcze

Kibicowski lud już biada - futbol demoralizował się i demoralizował, aż stoczył się na dno i teraz w nim ryje. Oto triumf w Lidze Mistrzów kupił sobie wstrętnie bogaty Roman Abramowicz, który pierwsze miliony zarobił na kradzieży pociągu. Najwrażliwszym fanom szmal tak zasłania całą resztę, że na monachijskim boisku prawdopodobnie nie widzieli żywych ludzi, lecz biegające sterty banknotów.

Podyskutuj o felietonie na blogu Rafała Steca

Utożsamiać Chelsea przede wszystkim z jej właścicielem - albo utożsamiać przede wszystkim z właścicielami innych dorobkiewiczów, z Manchesteru City - to moda tyleż rosnąca w siłę, co osobliwa. Właścicielom nikt nie wręcza trofeów, nie sporządza dla nich specjalnych klasyfikacji medalowych, nie przyznaje najskuteczniejszym za tę skuteczność nagród. Chwała spływa na napastników, pomocników, obrońców, bramkarzy, trenerów, ewentualnie dyrektorów sportowych, którzy ze znawstwem obsadzali szatnię. Istnieją też rankingi klubów, ale klub to już w ogóle byt z innego wymiaru, trwa zawsze, podczas gdy właściciele się zmieniają. Nie dla właścicieli organizujemy tę zabawę, tak jak Euro 2012 nie organizujemy dla działaczy PZPN, ich zyski są tylko przykrym skutkiem ubocznym naszej frajdy.

Nawet jeśli jednak uznamy, że wygrał Abramowicz, to musimy równocześnie skonstatować, że przekonał się, iż pieniądze istotnie nie grają. Logika czysto biznesowa w futbolu nie działa, skala sukcesu nie jest wprost proporcjonalna do skali zasianego na murawie kapitału, ba - czasem bywa wręcz odwrotnie proporcjonalna. Rosjanin przekonywał się o tym przez cały pobyt w londyńskim klubie.

Do finału Ligi Mistrzów jego piłkarze nie wtargnęli pod dowództwem Jose Mourinho, najhojniej opłacanego trenera w historii (w Realu Madryt pobiera 14,8 mln rocznie), ani Felipe Scolariego, też w swoim czasie najhojniej opłacanego (13 mln w Bunyodkorze Taszkient), lecz z Avramem Grantem, fachowcem niemal anonimowym, pełniącym raczej funkcję p.o. trenera niż trenera. A na europejski szczyt wyniósł ich Roberto di Matteo, szkoleniowiec z jeszcze skromniejszym doświadczeniem, do tego człowiek po przejściach - po potrójnym złamaniu nogi zmuszony do przedwczesnego zakończenia kariery zawodniczej, potem przygnieciony przez depresję.

Paradoks jest tym bardziej spektakularny, że przez Chelsea przewinęło się więcej wybitnych trenerów niż przez jakąkolwiek inną firmę w nowożytnym futbolu. Wspomniani Mourinho i Scolari, ale też Ancelotti, Hiddink czy Villas-Boas przybywali na Stamford Bridge w glorii zdobywców Pucharu Europy, mistrzów świata, niezawodnych ekspertów od zadań specjalnych, genialnych debiutantów. Żaden nie podołał. Okazalej w kontynentalnej elicie wypadli ci, którzy kosztowali Abramowicza wielokrotnie taniej. Także Claudio Ranieri, którego nowy właściciel zastał w przejętym klubie. I prędko wylał pomimo zdobytego wicemistrzostwa Anglii oraz awansu do półfinału LM, co dało Chelsea najlepszy sezon od pół wieku...

W ogóle Rosjanin tym skandaliczniej pudłował, im obficiej inwestował. Fernando Torres - wyjęty za 50 mln funtów, rekordową kwotę w brytyjskim i szóstą w światowym futbolu - popadł w Chelsea w snajperskie odrętwienie, jego katusze pozostają jedną z największych tajemnic boisk naszych czasów, zwłaszcza że wcześniej w Liverpoolu udowodnił, że wyspiarski klimat mu służy. I w sobotnim finale posłusznie usiadł w rezerwie.

Zanim zaczął się męczyć Hiszpan, najdroższą transferową fantazją Abramowicza był Andrij Szewczenko, importowany za 30,8 mln funtów. Też rozczarował, też z nieodgadnionych przyczyn zgubił wszystkie swoje zalety, dzięki którym zdobywał Złotą Piłkę.

Zawodzili zatem rosyjskiego nafciarza najdrożsi i najsławniejsi trenerzy, zawodzili najdrożsi i najsławniejsi gracze, zawodziła drużyna pancerna złożona z największych wyczynowców w najwyższej formie, wywołująca wrażenie ruchomej fortecy, która zrówna z murawą każdego, kto ośmieli się do niej zbliżyć. Cel osiągnęła dopiero drużyna wręcz rozlazła, chwiejna, w finale zmuszona do polegania na absolutnym debiutancie w europejskich pucharach, Ryanie Bertrandzie wziętym jako nastolatek za nędzne 125 tys. funtów, kwotę mającą pewnie dla Abramowicza wagę bilonu. Im było biedniej, tym (w Lidze Mistrzów) piękniej.

Oczywiście piękniej z punktu widzenia wyniku. Spoglądanie na murawę mogło wzbudzać w Rosjaninie uczucia przynajmniej ambiwalentne, jeśli rzeczywiście życzył on sobie płacić za grę efektowną w rozumieniu barcelońskim, opartym na fetyszu maniackiego utrzymywania się przy piłce i akcji utkanych z milionów mikropodań. Londyńczycy przez 300 półfinałowych i finałowych minut Ligi Mistrzów cierpieli. Pokornie uznali wyższość rywali, pochylili głowy i ruszyli do mrówczej pracy do upadłego, w krytycznych chwilach pewnie modlili się o przetrwanie i zdumiewali, jak ja tuż po meczu na blogu, że bogowie futbolu muszą być szaleni, skoro pozwolili im przeżyć, skoro piłkę bitą przez Messiego ponieśli na poprzeczkę, a kopniętą przez Robbena wetknęli w rękawice Petra Czecha. Wszystkie krzywdy, jakie dotknęły Chelsea w latach minionych, zostały wynagrodzone, chyba jeszcze nikt nie wygrał Champions League przy porównywalnie ostentacyjnym wsparciu sił wyższych. Powiedzmy sobie wprost, opatrzność nawet nie udawała bezstronnej, w adwokata rosyjskiego diabła bawiła się z całkowicie bezceremonialną otwartością.

Londyńczycy cierpieli, wszystkie swoje wady maskowali poświęceniem, ofiarnością, walecznością. Kiedy przypomnę sobie, ile wysiłku kosztowało ich spełnienie marzeń, jeszcze niechętniej sprzedaję Puchar Europy rosyjskiemu właścicielowi Chelsea. On po sukces w biznesie parł bezstresowo, przy rosyjskiej prywatyzacji konkurencja była nieco słabsza niż w Lidze Mistrzów - kiedy państwo rozdawało naftowe pola należące dziś do Sibnieftu, zadbało, by w "przetargu" wzięły udziały wyłącznie spółki zakładane przez Abramowicza. Nawiasem pisząc, reguły rządzące piłką muszą go irytować. Tutaj konkurencyjne firmy znajdują się w posiadaniu innych właścicieli, i to zachłannie pchających się do wygrywania. Chaos.

Gdyby nie owa specyficzna logika futbolu - jakże zbliżona do logiki chaosu - londyńczycy na pewno nie triumfowaliby akurat teraz, gdy tworzą najsłabszą grupę w erze Abramowicza, w angielskiej Premier League płaszczącą się na szóstej pozycji. Szóstej, czyli zawstydzającej dla potęgi, która w czasach luksusu nigdy nie spadła z podium. Bohaterom Chelsea udało się właśnie dlatego, że piłki nie kopią pieniądze, lecz ludzie, więc Messi może zarabiać 33 mln euro rocznie, a i tak spudłować z rzutu karnego. Bayernowi udało się poniekąd z podobnych przyczyn - monachijczykom nie umieli z jedenastu metrów przyłożyć ani najdroższy w historii Cristiano Ronaldo, ani prawie najdroższy w historii Kaka...

Abramowicz bohaterom odwdzięczy się zapewne w swoim stylu. Nie zaproponuje przedłużenia kontraktu Didierowi Drogbie, nie zaufa trenerowi Di Matteo, lecz odruchowo poszuka fachowca droższego. A my nie będziemy specjalnie zaskoczeni, jeśli przeinwestuje. I Ligi Mistrzów nie wygra już nigdy.

Finał Ligi Mistrzów na zdjęciach [GALERIA] 

Więcej o:
Copyright © Agora SA