T-Mobile Ekstraklasa. Polska liga kupuje obcokrajowców

Nasze futbolowe firmy z mistrzowskimi aspiracjami nadal gardzą usługami siły roboczej polskiej, zimą importowały wyłącznie zagraniczną.

Śląsk wziął Słoweńca i Słowaka; Legia już zatrudniła Ghańczyka, a za chwilę zatrudni być może króla strzelców ze Słowacji; sąsiednia Polonia - należąca wszak do Józefa Wojciechowskiego, do niedawna gorącego orędownika gromadzenia w szatni biało-czerwonego DNA - zaprosiła Izraelczyka i Gruzina; Lech nie kupował, ale jeśli jego trener wskazuje cele transferowe, to również obce; podobnie broniąca tytułu Wisła, krakowianie nie kosmopolityzują się jeszcze bardziej głównie dlatego, że kapryśny wujek Bogusław Cupiał całkiem odmawia kieszonkowego. Słowem, raczej nie należy się spodziewać, że prędko odwróci się trend dostrzeżony przez szwajcarską agencję badawczą CIES Football Observatory, która w najnowszym raporcie podaje, iż odsetek zatrudnianych obcokrajowców rośnie u nas najszybciej w skali całego kontynentu. Liga polska to coraz wyraźniej liga cudzoziemska.

Bardziej znacząca wydaje się jednak wstrzemięźliwość inwestycyjna potentatów. Zwłaszcza duetu potentatów, którzy w bieżącym stuleciu zniknęli z oczu reszcie krajowej stawki, ścigając się ze sobą w niedostępnym dla konkurentów tempie.

Jeśli właściciel Legii wyczekiwał odpowiedniego momentu, by zezwolić na śmielsze wydatki, to właśnie nastał idealny - warszawianie jesienią wreszcie się ocknęli, mają szansę na tytuł i wstęp do letnich eliminacji Ligi Mistrzów, trener precyzyjnie wskazuje wymagające uzupełnienia luki, logicznie swoje propozycje uzasadniając. Jeśli wyglądał odpowiedniego momentu właściciel Wisły, też powinien dojrzeć idealny - choć perspektywa utrzymania panowania w Polsce znacznie się oddaliła, to pomyślne losowanie w Lidze Europejskiej pozwala pofantazjować. Czy drużyna, którą kilka minut dzieliło od wtargnięcia do Champions League, nie ma prawa porwać się na wyeliminowanie Standardu Liege oraz, w następnej rundzie, zwycięzcy pojedynku Hannover - Club Brugge? Gdyby jej się powiodło, dobrnęłaby do ćwierćfinału, co po sezonach hańby polskiej piłki klubowej byłoby wyczynem wręcz spektakularnym. I niewykluczone, że nieocenionym z punktu widzenia księgowego, w końcu łatwiej dobrze sprzedać międzynarodowego bohatera pucharowej wiosny niż lokalnego bohatera ekstraklasy, pomimo symptomów poprawy wciąż uchodzącej za prowincjonalną.

Gdy prześledzimy nowożytną historię ekstraklasy, możemy tylko odruchowo chwalić - kluby wreszcie nie żyją na kredyt, mierzymy budżety na zamiary, precz z krótkowzrocznym szastaniem szmalem, którego w istocie się nie ma. Gdy przypomnimy sobie jednak, jak reagowały na europejskie sukcesiki, możemy tylko się zżymać - prawie nigdy nie szły za ciosem, zwycięstwa raczej pospiesznie dyskontowały na rynku transferowym, wznoszenia trwałej potęgi nawet nie rozpoczynały. Co smutniejsze, zysków nie inwestowały też w stadiony, ośrodki treningowe, edukowanie młodych. Trwały w bezruchu, i to bezruchu o temperaturze zera absolutnego, w której żadna cząstka ani drgnie.

Ożywić miał je infrastrukturalny boom, wywołany przede wszystkim sensacyjnym triumfem w konkursie na organizację Euro 2012. Nasza piłka - pogardzana, umoczona w łapówkarstwo na gigantyczną skalę, wizerunkowo wprost odstręczająca - dostała potężnego kopa, a jej czołowe firmy - z siedzibami w metropoliach - przejęli biznesmeni z listy najbogatszych Polaków. Brzmi jak klasyczna opowieść o wschodzących potęgach klubowego futbolu, które do sukcesu potrzebowały albo nowoczesnego stadionu, albo hojnego właściciela, albo obu tych atutów.

Doskonale znają tę opowieść np. w Bazylei, która w nową erę wkroczyła przed przeszło dekadą, wraz z otwarciem St. Jakob Park. Cacka za 170 mln dol., na 30 500 miejsc, z luksusowymi apartamentami, domem starców z widokiem na boisko, sklepami, restauracjami, centrum odnowy biologicznej etc. Stadion stał się miejscem, w którym wypada bywać, do którego zaprasza się kontrahentów, gdzie podpisuje się kontrakty, a piłkarze co pewien czas fundują kibicom baśniową niespodziankę - przed dekadą z Ligi Mistrzów wyrzucili Liverpool, minionej jesieni znokautowali Manchester United.

Nasza ekstraklasa też urosła do stadionowego mocarstwa. I ze względu na oferowany fanom standard, i ze względu na przestronność trybun. Wrocławskie mieszczą 42 771 widzów, poznańskie - 41 609, gdańskie - 38 000, wiślackie - 33 326, a legijne - 31 284 (nawiasem mówiąc, jest osobliwością, że zdecydowanie najludniejsze miasto oszacowało swój potencjał kibicowski najniżej), co daje średnią blisko 38 tys. - gdyby za kryterium przyjąć rozmiar pięciu największych obiektów, liga polska zaglądałaby do czołowej dziesiątki w Europie. Wyraźnie ustępowałaby angielskiej, hiszpańskiej czy niemieckiej, lecz coraz mocniej naciskała holenderską czy grecką. Wyższa klasa średnia.

Co więcej, blask bijący z nowiusieńkich jupiterów ewidentnie prezesów oświecił. Wreszcie myślą wieloaspektowo i strategicznie, pojęli, że warto samemu szkolić juniorów, że juniorzy nie powinni ćwiczyć na wertepach, że kibic chętnie kupi swojemu bobasowi śliniaczek z logo ulubionej drużyny, że zamiast dawać się naciągać pośrednikom transferowym, warto samodzielnie lustrować zagraniczne rynki, że nie każdy Brazylijczyk urodził się ze stopami wirtuoza, za to każdemu trudniej przywyknąć do polskiej mentalności, języka, klimatu i kuchni niż Łotyszowi, Litwinowi albo Serbowi. Choć prezes Lato i inni pezetpeenowscy bonzowie nadal działają z wdziękiem osobników posługujących się maczugami, to generalnie nadciągnęła do nas futbolowa cywilizacja. Byłoby wszystko, gdyby nie brakowało zbzikowanych bogaczy, którzy swoją pasję do piłki kopanej wyrażają we wstrzykiwanym do niej kapitale.

Sukcesy klubów rosyjskich, ukraińskich, greckich, tureckich i wszystkich innych, które usiłują rzucić wyzwanie globalnym korporacjom, finansują właściciele z gestem. Niekiedy steruje nimi polityka, niekiedy chęć zdobycia prestiżu, niekiedy zapał hobbysty. Wszystkich łączy gotowość, by za zabawę w futbol płacić. Zarabiają gdzie indziej, klub traktują jak kolekcję malarstwa, którą obwiesza się ściany dla własnej satysfakcji - wewnętrznej albo mierzonej uznaniem gości.

U nas w elicie obowiązują zrównoważone budżety, metoda małych kroków i inne zaklęcia czasów kryzysu. To gwarantuje stabilność, ale zarazem odbiera wiarę, że prędko dochowamy się polskiej drużyny na miarę polskich stadionów. Czyli drużyny klasy europejskiej. Moskwę w cudownych okolicznościach podbijamy, jak wiadomo, raz na kilkaset lat - żeby straszyć ją stale, trzeba wydawać. Tymczasem szefowie Legii w przededniu swojej pierwszej od kilkunastu lat wiosny w europejskich pucharach pozbywają się kluczowego gracza (Ariela Borysiuka, i to za niepokojąco marne pieniądze), a na transferowe prośby trenera pozostają głusi. Wisła też nie bierze nikogo, zresztą jej właściciel, podobnie jak właściciel Lecha, od dawna wywołuje wrażenie, że więcej z klubu wyjmuje, niż weń wkłada. Śląsk? Należy do przedsiębiorcy, o którego skłonności do ostrożnego obracania w palcach każdego grosza krążą legendy...

Nasi krezusi miłości do futbolu w wydatkach nie wyrażają, choć mamili opinię publiczną zapewnieniami, że jeśli podatnicy sfinansują im stadiony, to odwdzięczą im się właśnie sportowym spektaklem najwyższej klasy. Inwestycyjnym zapałem wyróżnia się jeden Wojciechowski, tyle że on wyróżnia się, niestety, jeszcze pod innymi względami. Jest porywczym zarządcą bałaganiarzem, który decyzje personalne podejmuje prawdopodobnie we współpracy z maszyną losującą, a piłkarze jego Polonii grają na straszydle przypominającym nowoczesny obiekt tylko kształtem boiska. To byłby paradoks niesłychany, acz uroczo puentujący surrealistyczny światek naszej piłki nożnej - gdyby do Ligi Mistrzów jako pierwsza wtarabaniła się jedyna wśród naszych faworytów drużyna, która musiałaby grać na cudzym stadionie.

Podyskutuj o felietonie na blogu Rafała Steca

Więcej o:
Copyright © Agora SA