Ile drużyn powinna liczyć ciekawa liga?

Nie - twardo odpowiedziały kluby Orange Ekstraklasy (przeważnie te z dołu tabeli) na propozycję zmniejszenia liczby ligowych drużyn.

"Jesteśmy przecież za dużym krajem, by mieć w I lidze 10 czy 12 drużyn" - to bardzo poważny argument (jeśli wziąć go pod uwagę, w Chinach czy Indiach powinno być w ekstraklasie 480 drużyn). Mnie jednak najbardziej rozśmieszył argument, że liga dziesięcio- czy dwunastodrużynowa będzie nudna.

Od razu przyszły mi na myśl ligi amerykańskie. Tam nikomu nie przeszkadza, że baseballiści New York Yankees i Boston Red Sox grają ze sobą po 18 razy w sezonie. Te mecze za każdym razem to wydarzenie (średnia widzów na meczach MLB to prawie 33 tysiące). Zresztą jak już o Amerykanach mowa, to warto przypomnieć, jak rosły ich zawodowe ligi. W takiej NHL przez długie lata występowało (do 1967 roku) sześć zespołów. To nie pomyłka - o Puchar Stanleya rywalizowały jedynie (od 1942 r.): Detroit Red Wings, Boston Bruins, Toronto Maple Leafs, Montreal Canadiens, Chicago Blackhawks i New York Rangers.

Mimo że zespoły grały po 14 razy ze sobą, to transmisje telewizyjne we wczesnych latach sześćdziesiątych cieszyły się ogromną popularnością. Dopiero później rosnąca popularność ligi i obawy, że pod bokiem może wyrosnąć silna konkurencja, zmusiły właścicieli NHL do przyjęcia nowych zespołów (najpierw o kolejnych sześć, które za prawo dołączenia do ligi zapłaciły po 2 mln dol. - sumę jak na owe czasy astronomiczną).

Podobnie było w NBA. W 1966 r., gdy Boston Celtics zdobywali po raz ósmy z rzędu mistrzowski tytuł, a Wilt Chamberlain po raz drugi zostawał MVP, w najlepszej koszykarskiej lidze świata grało raptem dziewięć zespołów, które rozgrywały po 80 meczów w sezonie. Dopiero później - również jak w NHL z obawy o możliwą konkurencję ze strony innej koszykarskiej ligi - NBA zaczęła się rozrastać.

Ani NHL, ani NBA, ani MLB nie liczyłyby dziś po trzydzieści i więcej zespołów, gdyby nie boom telewizyjny i powstanie dziesiątek stacji regionalnych i ponadregionalnych, które chcą transmitować sport na najwyższym poziomie.

Jednak w innych krajach ten sam telewizyjny trend raczej zmniejszał ligi niż je powiększał, by stały się bardziej atrakcyjne. W Australii na przykład liga w rugby trzynastoosobowym (druga pod względem popularności po lidze futbolu australijskiego, ze średnią widzów na stadionach ponaddwukrotnie większą niż w Orange Ekstraklasie) została zmniejszona przez działania znanego magnata telewizyjnego Ruperta Murdocha z 20 do 14 zespołów. Dopiero protesty kibiców South Sydney (na ulicach demonstrowało 50 tys. ludzi) zmusiły rozszerzenie nowo powstałej NRL do piętnastu drużyn.

Do większej rewolucji doszło w Walii. Gdy drużyna narodowa rugby dostawała coraz większe baty w Turnieju Sześciu Narodów, do życia powołano pięć nowych zawodowych superklubów, by zebrać w nich najlepszych walijskich zawodników, a wszystkie stare zespoły "skazano" na grę w lidze półamatorskiej. Gdy Walijska Unia Rugby uznała, że pięć drużyn zawodowców to za dużo, odkupiła jeden klub (Celtic Warriors) od jego właściciela i... zlikwidowała. Teraz cztery walijskie kluby zawodowe grają z czterema irlandzkimi i dwoma szkockimi w lidze celtyckiej, a reprezentacja Walii w ostatnich czterech latach dwa razy wygrywała Turniej Sześciu Narodów.

W piłce nożnej ligi zmniejszyli Szkoci, Austriacy, Szwajcarzy, a nawet Anglicy (z 22 do 20 zespołów). W Polsce zmniejszenie liczby zespołów przeżyły już ligi koszykówki i żużla.

Konkluzja? Jest tylko jedna. Czy rozgrywki są interesujące, czy nudne, zależy nie od liczby drużyn, ale od ich poziomu. W Polsce nawet osiem zespołów w ekstraklasie nie byłoby za mało. Może wtedy Wisła nie zdobywałaby mistrzostwa z przewagą kilkunastu punktów nad konkurencją, polskie kluby nie odpadałby w rundach wstępnych pucharów, a Kamil Kosowski nie rozmieniałby się na drobne w II lidze hiszpańskiej.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.