Niebiescy wylatują w środę do Kazachstanu na spotkanie eliminacyjne Ligi Europejskiej, a lokalne media wspominają potyczkę obu drużyn z roku 1963. "Déja vu? Nie daj Boże..." - to jeden z tytułów reklamujących czwartkowy mecz.
Chorzowski zespół trafił do Karagandy latem 1963 roku. Działacze Ruchu urządzili drużynie tournée po radzieckich republikach. Wyjazd był egzotyczny, bowiem niebiescy trafili wtedy także do Tadżykistanu.
- Do dziś czuję zmęczenie na wspomnienie tamtego wyjazdu. Samolotami, pociągami i autobusami przemierzyliśmy dziesiątki tysięcy kilometrów - mówi Eugeniusz Faber, przed laty znakomity piłkarz Ruchu.
Kronika chorzowskiego klubu z roku 1970 informuje, że niebiescy nie grali z klubową drużyną, ale z reprezentacją Karagandy opartą na zawodnikach Szachtiora. 31 lipca 1963 roku niebiescy wygrali 2:0. Gorzej poszło im kilka dni później (3 sierpnia) w Duszanbe, gdy przegrali z reprezentacją tadżyckiego miasta 1:3.
Wygrana Polaków mocno zabolała karagandczyków. W radzieckim Goskomsporcie [organizacja "opiekująca" się sportowcami - przyp. red.] nie zwracano uwagi na takie drobiazgi, że oto czołowy polski zespół pokonał przeciętną drużynę z Kazachstanu. - W tamtych czasach było czymś oczywistym, że jeżeli na boisko wychodzi zespół radziecki, to zwyciężyć może tylko drużyna... radziecka - wspominają rosyjskojęzyczne media. Porażka kosztowała Szachtior dwuletni zakaz rozgrywania spotkań z zespołami z zagranicy!
- Ten mecz pamiętam słabo. Młodzi Ruscy biegali jak szaleni i wcale nie było tak łatwo o zwycięstwo. Graliśmy na pięknym stadionie. No i ta pogoda. Słońce grzało niemiłosiernie - wspomina 71-letni Faber, który lepiej pamięta to, co działo się poza boiskiem.
- Piliśmy piwo z beczkowozu, który stał na ulicy. Każdy podchodził i wymieniał się szklanką. Tam to był wielki rarytas. Ludzie byli bardzo mili i uczynni, ale jedzenie to już katastrofa. Do dziś mam przed oczami twarz Antka Nieroby [znakomity obrońca i kapitan Ruchu - przyp. red.], kiedy dojrzał w barszczu karalucha. Podniósł się rwetes, więc szybko podbiegł do nas jakiś miejscowy. "I o co tyle krzyku? To tylko "kubańczyk". Już go nie ma" - pochylił się nad zupą i wyciągnął robaka - śmieje się Faber, który wspomina, że gdy Ruch rozgrywał mecze w byłych republikach radzieckich to piłkarze nigdy nie wracali do domów z pustymi rękami. - Z innego wyjazdu zapamiętałem talerze, którymi obdarowano nas na pamiątkę. Były ciężkie jak cholera i tak po prawdzie to nikt poza Antkiem Piechniczkiem ich nie chciał. Do dziś się zastanawiam, jak on je dowiózł do Polski? - dziwi się Faber.
Piechniczek, wtedy obrońca Ruchu, dobrze pamięta radziecką ceramikę, którą wiózł specjalnie dla żony, rusycystki z wykształcenia. - Poniosła mnie młodzieńcza fantazja. Chciałem jej zrobić przyjemność. Pomyślałem, że będzie ładnie wyglądać na ścianach pracowni w jej szkole. Była zrobiona z cegły, ale pięknie ręcznie malowane. Ważyły dużo. Za dużo! Uszy sportowej torby, w której je dowiozłem do domu, ledwo wytrzymały - śmieje się Piechniczek. Faber przywiózł do domu tylko budzik. - Na Okęciu musiałem za niego zapłacić cło. Coś około 200 zł. W tym momencie ten zakup przestał się kompletnie opłacać - żartuje.
Piechniczek podczas jednego z wyjazdów do Azji dzielił pokój z Faberem i przypomina, że jego kolega pewnego ranka zachowywał się bardzo dziwnie. - Budzę się i widzę, że Gienek stoi w oknie i ciągle potakuje głową. To trwało za długo. Podchodzę i pytam: Co ci jest? A on wskazuje na skrzyżowanie. "Widzisz? Jest czerwone, a oni jadą. Patrzę, patrzę i nie dowierzam" - mówił z troską Faber, który był bardzo odpowiedzialnym kierowcą i nie mógł pogodzić się z tym, że miejscowi nie szanują przepisów - opowiada ze śmiechem Piechniczek, który wspomina też wytworną kolację, jaką miejscowi ugościli Ruch.
- To było pieczone jagnię, a do tego jakieś warzywa i kuskus. Kucharz na naszych oczach z wielkim namaszczeniem przygotowywał posiłek, a gdy wszystko było już gotowe... porcjował i dzielił rękami. Kulka z kaszy i na talerz. Koledzy byli zbulwersowani. Mnie to nie dziwiło. Dla mieszkańców tamtego regionu czyste ręce są tak samo użyteczne jak łyżka - mówi Piechniczek.
Kazachskie media obawiają się Ruchu i jednocześnie żałują, że rewanż zostanie rozegrany w Polsce. Kibice z Karagandy mogą przeczytać, że w Ruchu grał "legendarny Ernest Wilimowski - pierwszy strzelec czterech bramek w meczu mistrzostw świata", a także "tak znani piłkarze jak Andrzej Niedzielan i Damian Gorawski". Wspominają też Aleksandra Kuczmę - jedynego kazachskiego piłkarza w historii niebieskich, który jeszcze w maju (z końcem miesiąca rozwiązał kontrakt) grał w zespole z Kokczetaw, przedostatniej drużynie ekstraklasy.
"Ruch nigdy nie był przeciętną drużyną. Wylosowaliśmy na początek najtrudniejszego rywala! Jak grać z Polakami pokazał Toboł Kostanaj, który podczas zimowego zgrupowania w Turcji zremisował z Ruchem 1:1. Czy Szachtior może zagrać równie dobrze? A dlaczego nie! Szachtior potrafi się skoncentrować na mecze z teoretycznie silniejszymi rywalami. Zatem strzeżcie się, panowie!" - ostrzegają chorzowskich piłkarzy miejscowe media.
Piechniczek radzi, żeby szykować się na ciężki bój. - Upał, boisko twarde jak klepisko. Piłkarsko będziemy lepsi. Kultura gry też będzie po naszej stronie. By jednak ograć zespół z tamtej części świata, trzeba być mocniejszym fizycznie. Kiedyś oglądałem trening, który prowadził nieżyjący już Walery Łobanowski [słynny trener Dynama Kijów i ZSRR - przyp. red.]. Strasznie gonił piłkarzy, więc podszedłem i zapytałem: "Tak ich gonisz. Nie zbuntują ci się?". "A niech się buntują. Kto za słaby niech odpada. Selekcja naturalna" - wzruszył ramionami. Na takich piłkarzy trafi Ruch. Wielu z nich jest gotowych spać na boisku, żeby tylko zagrać dla takiej drużyny jak Szachtior Karaganda - kończy Piechniczek.