Jak Chiny przygotowują się do olimpiady w Pekinie

W chińskich szkołach sportowych odsiew jest ogromny, na jednego wybranego przypadają tysiące odrzuconych. - Jeśli rząd zapewni nam pieniądze na szkolenia, przygotujemy olimpijskich mistrzów w dowolnych dziedzinach - zapewnia Xu Guanshu, były dyrektor sportowej szkoły Shishihai.

- Najgorsze były ćwiczenia na nierównych drążkach - opowiada mi Zhou Tian, studentka Uniwersytetu Pekińskiego, o doświadczeniach z dzieciństwa w szkole sportowej. - Z początku miałam ręce w bąblach, potem we krwi i ropie. Płakałam, ale czasu na wygojenie ran nie było, musiałam ćwiczyć dalej. Trener powiedział, że dłonie mi z czasem stwardnieją.

- Ile miałaś wtedy lat?

- Sześć.

- Nie czułaś do niego gniewu?

- Nie, trener miał rację, dłonie mi po pewnym czasie stwardniały.

22-letnia Zhou, drobna, w okularach, mówi świetnie po angielsku, choć nigdy z Chin nie wyjeżdżała. Występowała w reprezentacji prowincji Shanxi, zdobywała medale. Prowincji i miast na prawach prowincji jest w Chinach 31, najliczniejsze liczą po 90 mln mieszkańców. Państwowe szkoły sportowe są w każdym mieście powiatowym. Zhou była w czołówce, ale nie była pierwsza, a tylko to się w świecie sportu liczy. Porzuciła gimnastykę.

Dziesiątki małych Zhou Tian ćwiczą w wielkiej hali w sportowej szkole Shichahai w centrum Pekinu. Właśnie w takich szkołach produkuje się chińskich olimpijczyków - jak tych, którzy już zaskoczyli świat w Atenach, zdobywając drugie miejsce w tabeli medalowej (63 krążki, w tym 32 złote; lepsi byli tylko Amerykanie ze 103 medalami). Za trzy lata w Pekinie gospodarze zamierzają rzucić świat na kolana i zająć pierwszą pozycję.

Założona w 1958 r. Shichahai wypuściła 28 złotych medalistów olimpijskich i kilkudziesięciu rekordzistów świata. W gablocie na zewnątrz szkoły wiszą zdjęcia tych z Aten: Luo Wei (złoto w taekwondo), Zhang Yining (w ping-pongu), Dong Haiping (w gimnastyce) i Feng Kun (kapitan złotej drużyny siatkarek). Dla porównania Polska na wszystkich igrzyskach wywalczyła 60 złotych medali, a Chińczycy biorą udział w olimpiadach dopiero od 1984 r.

Do domu raz w roku

Na nabitej sali sześciolatki z włosami spiętymi gumkami w pieski i kotki stają bez chwili wahania na równoważni. Starsi chłopcy z wzrokiem wbitym w zegar rozciągają się. Do szkoły wpuszcza się dziennikarzy, ale dzieci nie zwracają uwagi na obcych. Żadnego uśmiechu na twarzach, nawet tych najmłodszych. Na sali panuje cisza przerywana jedynie odbiciami stóp skaczących przez kozła. Na środku trener unieruchamia nogi małej dziewczynki w blokach i kładzie się na niej całym ciężarem. Z ust dziecka nie wydobywa się żaden dźwięk. Chłopczyk wykonujący salto ma na oko nie więcej niż osiem lat, ale już widoczne mięśnie i mocną, prawie dorosłą sylwetkę. Najlepszych z nich zobaczymy może na olimpiadzie tej w 2012 roku.

Szkoła uczy wielu dyscyplin. Uczniów jest 600, wszyscy mieszkają w pobliskim internacie. Pani Wang, która opiekuje się maluchami, od czasu do czasu musi przytulić podopiecznych, np. kiedy przytrafi się kontuzja. Początkowo niektórzy malcy tęsknią też za domem, ale szybko - jak sami mówią - przyzwyczajają się. Uczniowie z prowincji w rodzinne strony jeżdżą raz do roku, na Chiński Nowy Rok. Wieczorami chwytają za komórki i dzwonią do rodziców.

Trenują po kilka sekcji w jednej sali - obok siebie na wyznaczonej powierzchni siatkarki i siatkarze, badmintoniści, pingpongiści, w rogu adepci wu-shu. Chińska sztuka walki nie jest na razie dyscypliną olimpijską, choć może w przyszłości nią zostanie. Shichahai słynie z jej nauki, przyjmując odpłatnie także cudzoziemców. Jej chlubą jest Jet Li, słynny aktor filmów z wu-shu, który zagrał w "Bohaterze" Zhanga Yimou.

Trener wie najlepiej

Rytmiczne kopnięcia i okrzyki. To taekwondyści. Partnerem dziewczyny musi być koniecznie chłopiec, to ją mobilizuje. Taekwondziści zaczynają ćwiczyć o 5 rano. O 7 jest przerwa na śniadanie, potem lekcje, obiad i drzemka. Ćwiczą znowu do 17.30. Wieczorem odrabiają lekcje do 22.

- Czy nie zazdrościcie rówieśnikom, którzy chodzą w tym czasie do kina i do McDonalda? - kanadyjski dziennikarz zagaduje grupkę 16-letnich taekwondzistów. Odpowiadają mu zdziwione spojrzenia. Czyżby cudzoziemcy nie wiedzieli, że alternatywą dla harówki na hali nie są McDonald i dyskoteka, a tak samo ciężka harówka w szkole? Chiński uczeń siedzi w niej do nocy, budzony przez mamę odrabia lekcje przysypiając, rano gna do szkoły na 7.30.

A szanse trafienia wygranej, czyli medalu albo miejsca na dobrej uczelni, są minimalne.

W dodatku w cenie jest jedynie złoto. U nas olimpijskiemu medaliście - złotemu, srebrnemu czy brązowemu - przysługuje w przyszłości emerytura w wysokości średniej pensji. W Chinach panuje wyłącznie kult mistrzów. 32 zdobywców złota z Aten obwożono po całym Państwie Środka, są bohaterami narodowymi, ale o srebrnych i brązowych medalistach już dawno zapomniano.

Na Zachodzie za chińskimi szkołami sportowymi ciągnie się zła sława, podejrzewa się, że to katownie, gdzie trenerzy pastwią się nad dziećmi. Ale w Shichahai szkoleniowcy są życzliwi, a dzieci, choć zapracowane, nie wyglądają na sterroryzowane. Do wysiłku zmusza nie bat, ale system kształcenia i przeludnienie. Ludzi jest w Chinach tak dużo, że każdy stara się wykorzystać swoją szansę.

Zero wyrozumiałości dla błędów, dążenie do perfekcji, nieoglądanie się na przegranych - na te zasady jest powszechna zgoda. - Trener chwali, krytykuje, krzyczy, bije. On wie najlepiej - przekonują taekwondyści.

Wyrwać się z tłumu

Na nowiutkim stadionie w pekińskiej dzielnicy Chaoyang kolejne okrążenie wykonują dziewczyny ze szkoły sportowej. Gdy jedna z nich wyczerpana zwalnia, trener schodzi na płytę i zaczyna ją pchać, drugi bije po nogach kijem. Po chwili dziewczyna łapie drugi oddech i dołącza do grupy.

Andrzej Strejlau, który ćwiczył piłkarzy w Szanghaju, czy Marek Płoch, który trenował złotych kajakarzy przed Atenami, mówią zgodnie: - Chiny to raj trenera. Po Płochu, który wrócił do Kanady, olimpijskich kajakarzy przejął legendarny trener niemiecki Josef Capousek. W wywiadzie dla "China Daily" gwarantuje, że w 2008 r. medali będzie więcej.

"Ciężko ćwicz ku chwale ojczyzny" - głosi hasło na ścianie szkoły Shichahai. Ale Chińczycy sukcesy w sporcie uważają też za rewanż za historyczne upokorzenia. - W przeszłości nazywano nas chorym człowiekiem Azji, mówiono, że nasze ciała są słabe. Na Zachodzie dzieci uważają sport za rodzaj zabawy. Nasi uczniowie chcą rozsławić nasz kraj - mówi Xu Qianhe, trener z Shichahai.

Ale duma to za mało, coraz bardziej stosowane są bodźce materialne. Złotym medalistom z Aten rozdano po 18 tys. dol. Sama nauka w Shichahai też jest płatna, z internatem włącznie wychodzi po 40 dol. miesięcznie. Dla chińskich rodziców ze wsi, gdzie roczny dochód nie przekracza 300 dol. na głowę, to duża suma.

Na świecie mówi się, że chińscy olimpijczycy wyrośli z nędzy, że sport to ich szansa na przyszłość. Przykład Shichahai dowodzi, że jest inaczej. Do szkoły chodzą dzieci z ambitnych rodzin miejskich, szkoła umożliwia wyrwanie się z nieprzebranego tłumu.

Wieś w odwodzie

Szykując olimpijski wunderteam na 2008 rok, Chiny sięgnęły do swych przeogromnych zasobów ludzkich, ale jeszcze im daleko do dna worka. Na razie selekcja objęła głównie 500 mln ludności miejskiej, w odwodzie jest wieś, dalsze 770 mln. Tam ani prawdziwej infrastruktury sportowej w szkołach, ani sportu na razie nie ma.

Do szkół werbuje się coraz młodszych, chińscy selekcjonerzy jeżdżą po kraju i wypatrują talentów już w przedszkolach. W szkołach sportowych prowadzone są badania medyczne pod kątem poszczególnych dyscyplin. Sprawdzane są serca, płuca, krążenie krwi. Ze zdjęć rentgenowskich rąk można przewidzieć szybkość przyrostu kości i wzrost. Gimnastyk nie może być za wysoki, warto więc sprawdzić wzrost rodziców. Przyszli tenisiści stołowi przechodzą badania na szybkość reakcji i odporność psychiczną. Chińska wieś jest zasobem ciężarowców, bo chłopi, jak się tu mówi, "znają smak goryczy", czyli ciężkiej pracy fizycznej.

Wybrani trafiają do powiatowej szkoły sportowej, takich jest w kraju 4 tysiące. Tych najlepszych, wytypowanych do programu olimpijskiego i korzystających ze specjalnych funduszy, jest 211, w tym Shishihai. Potem najbardziej utalentowani trafią do reprezentacji prowincji, śmietanka do reprezentacji narodowej.

Odsiew jest ogromny, na jednego wybranego przypadają tysiące odsyłanych do domu. - Chcąc znaleźć złoto, trzeba przesiewać piasek - mówi się w chińskich szkołach sportowych.

- Jeśli rząd zapewni nam pieniądze na szkolenia, przygotujemy olimpijskich mistrzów w dowolnych dziedzinach. W Chinach jest dużo ludzi. Mamy z kogo wybrać - mówi w wywiadzie dla amerykańskiej prasy Xu Guanshu, były dyrektor szkoły Shishihai.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.