Kowalczyk - zadziorna i uparta baba

- Bywają przyjemniejsze ?pierwsze razy" (śmiech). Ten był raczej bolesny. Ale może właśnie dlatego, że był pierwszy, to. tak miło się skończył - mówi 22-letnia Justyna Kowalczyk, czwarta w biegu mistrzostw świata na 30 km techniką klasyczną. Startowała na tym dystansie po raz pierwszy w życiu.

W tym miejscu miało być podsumowanie osiągnięć Adama Małysza oraz jego kolegów w Oberstdorfie. Najlepszy polski skoczek, trudno, nie trafił z formą. Zdarza się - szóste i jedenaste miejsce to jego porażki. Tak jak i szósta oraz dziewiąta lokata drużyny (znowu dzięki Małyszowi). O reszcie naszych skoczków - z wyjątkiem najrozsądniejszego, najbardziej utalentowanego - Kamila Stocha należy zapomnieć. Bo co - dopóki nie zmądrzeje - może osiągnąć Mateusz Rutkowski, któremu w głowie przewróciło ubiegłoroczne mistrzostwo świata juniorów? Albo sfrustrowany Robert Mateja. Czy, dla odmiany, śmiejący się co chwila (ale skaczący równie słabo) Marcin Bachleda.

Dlatego - zamiast kolejnego dołującego tekstu o skoczkach - rozmowa z tą, która osiągnęła sukces. Uśmiechniętą, rozradowaną Justyną Kowalczyk - w swoim pierwszym w życiu starcie na dystansie 30 km zajęła czwarte miejsce. Bo, tak w ogóle, to biegacze wypadli w Oberstdorfie lepiej niż skoczkowie. Janusz Krężelok był siódmy w sprincie. Kowalczyk jeszcze dziewiąta w biegu na 10 km techniką klasyczną.

Robert Błoński: Zła? Czy szczęśliwa?

Justyna Kowalczyk: Bardzo szczęśliwa, dlaczego zła?

Medal uciekł... Zabrakło 2,5 sekundy.

- Nie uciekł, równie dobrze mogłam być 40. A jestem czwarta.

30 km biegnie się prawie półtorej godziny. To ile to jest 2,5 sekundy na finiszu?

- Bardzo, bardzo, bardzo, bardzo mało. Nie więcej niż pięć metrów.

W którym momencie przegrała Pani medal?

- Na samym końcu ostatniej górki. Dziewczyny poszły szybko, wytrzymałam, zmieniłam tor, ale... one poszły jeszcze szybciej. Odjechały mi. Ale... należało im się. One już niedługo kończą karierę, ja dopiero zaczynam. Z nimi powinnam przegrywać bardzo dużo, a nie o kilka czy kilkanaście sekund.

Czyli - nie spodziewała się Pan tak dobrego biegu?

- Trener Aleksander Wierietelny powiedział rano, że w ósemce będę na pewno. On się zna na rzeczy, a ja jestem dobrze przygotowana do długich dystansów, szczególnie techniką klasyczną. W tym sezonie trenowałam więcej niż kadra mężczyzn, od czerwca przebiegłam 13 tysięcy kilometrów! Wszystko zależało więc od nart i samopoczucia. Wyszło fajnie (śmiech).

Ale mówi się, że czwarte miejsce jest najgorsze dla sportowca. Zgadza się Pani z tym?

- Nie. Piąte, dziesiąte, szesnaste miejsce jest gorsze.

Ale jest Pani poza podium.

- Kiedyś przyjdzie i na mnie czas (śmiech).

Jaki był ten Pani pierwszy raz na 30 km? Nigdy wcześniej nie biegała Pani na tym dystansie.

- Bywają przyjemniejsze "pierwsze razy" (śmiech). Ten był bolesny. Ale może właśnie dlatego, że to był pierwszy raz, to.. tak dobrze się skończył. Rzeczywiście nigdy nie biegałam tego dystansu, startowałam tylko w biegach papieskich na 40 km. Ale to jest tylko po prostej. Żadnych podbiegów.

Pierwszy, ale nie ostatni?

- Na pewno. Ale jeśli będę musiała biec "30" krokiem łyżwowym, to będę się musiała do tego długo przekonać. Bo "łyżwą" jestem słabsza. Może w telewizji to tak nie wygląda, bo biegnę przygarbiona, ale mam naprawdę dobrą technikę klasykiem.

A "łyżwa" czemu Pani nie odpowiada?

- Krótko, bo pięć lat, biegam na nartach. Nie nauczyłam się różnych sztuczek, niuansów... Zjazdów, nienaturalnych zachowań w "łyżwie". Czyli tego, co na przykład, Skandynawowie wysysają z mlekiem matki.

Czy ta pierwsza trzydziestka to była droga przez mękę?

- Nie. Biegło się sympatycznie. Czasem bardziej się męczę na 5 czy 10 km. Bo to jest "łupanie" na całego. A tu szło mi się dobrze, i nawet, jeśli bolało, to już o tym zapomniałam.

A bardzo bolało?

- Tak. Każdy bieg to ogromny wysiłek, a jak przychodzi kryzys to mam kwiatuszki przed oczami. Ale, żeby zobaczyć co to znaczy - trzeba przeżyć taki bieg samemu.

Była jakaś taktyka? Czy poszła Pani na żywioł?

- Nie. Trener prosił, żebym nie leciała do przodu, nie wychylała się. Ale ja czułam się silna. Wolałam być z przodu, trzymać kontakt z czołówką.

Były momenty zwątpienia? Kryzys?

- Nie. Na ostatnim podbiegu każdy leciał na tyle, na ile w serduszku zostało. To było ciężkie. Ale kryzysu nie było, nie czułam, że już "odlatuję". Zmęczenie było jednostajne.

Dlaczego akurat tutaj zdecydowała się Pani biec na 30 km?

- Wcześniej... było za wcześnie bym biegała tak długie dystanse. 15 km też zaczęłam biegać późno. "Klasyk" to moja specjalność. I jestem mocno wybiegana w tym roku. Nie wiedziałam, jak wypadnę w konfrontacji z najlepszymi, bo... nigdy nie startowałyśmy razem na 30 km. Ale znając mnie, można było przewidzieć, że będę wysoko.

"Znając siebie". Co to znaczy, jaka Pani jest?

- Bezkompromisowa, zadziorna i uparta baba (śmiech).

Było kilka dramatycznych momentów na trasie. Na podbiegu, na przedostatniej pętli pękł Pani kijek. Co się stało?

- No, pchałam, pchałam, pchałam i nagle... nie ma kijka! Nie wiem, co się stało. Widocznie gdzieś na zjeździe został naruszony, a potem, przy mocniejszym pchnięciu, pękł. Ale nic się nie stało. Bez tego kijka biegłam może 200 metrów. Na górze stał Andrzej Michałek [biegacz kadry C, pomagał w testowaniu nart - rb]. Miał zapasowe kijki. Gdyby jego nie było, ktoś inny by się zlitował. Dziewczyny też gdzieś tam się potykały. To nie miało znaczenia, one były lepsze. Baranowa wywaliła się na zjeździe, a zdobyła brąz.

Kilka kilometrów przed metą była Pani na czele ośmioosobowej grupy. Potem była strefa "bufetu". I z niej wyjechała Pani na piątym czy szóstym miejscu.

- Moje rywalki piły w innym miejscu. Byłam bardzo spragniona, trzeba było uzupełnić płyny. Ale to nie miało znaczenia, czy ja na ten podbieg weszłabym pierwsza czy szósta. Dałam z siebie wszystko, co mogłam. Na mecie padłam z wycieńczenia. Wiele znakomitych rywalek zostało w tyle.

Ile razy pije się w ciągu biegu na 30 km?

- Raz na każdej pięciokilometrowej pętli. Czyli piłam pięć razy. Na każdej pętli są dwa "bufety". Wybiera się jeden z nich.

Spiker krzyczał, że jest Pani "największą niespodzianką tych mistrzostw".

- Jestem młodsza od rywalek [22 lata - rb]. Może dlatego (śmiech).

Były długie momenty, że znajdowała się Pani na czele grupy. Lubi Pani prowadzić, narzucać tempo?

- Tak wyszło. Nie lubię za kimś biegać podbiegów. Wchodziłam w tor obok i tak jakoś się udawało najszybciej wybiegać pod górkę. Nie chciałam prowadzić, bo to porywanie się z motyką na księżyc. Wolę atakować, czasem specjalnie puszczałam rywalki, ale dziewczyny też za bardzo nie chciały się angażować. Wiedziały, że o wszystkim będzie decydował ostatni podbieg.

Nie wystraszyła się Pani w pewnym momencie? Tego, że prowadzi...

- Nie ma takich myśli. Biegnę i wiem, że mam cztery kilometry do mety. I chcę już na niej być. Poza tym ja bardzo dobrze biegnę pod górę. Potrafię to. Zjazdy mi się nie udają, muszę się nauczyć. I dlatego, żeby dobrze biec na "prostkach" musiałam szybko wylatywać w górę.

Czy to dlatego, że kiepsko jeździ Pani na nartach?

- No, nie najlepiej (śmiech). Wolę biegać.

Nikt z polskiej reprezentacji na tych mistrzostwach nie osiągnął lepszego wyniku.

- Tylko nie mówcie, że jestem lepsza od Małysza (śmiech). O jego wynikach zadecydowała słabsza forma i kiepski wiatr. A ja sprawiłam niespodziankę. Fajna trasa to była, ustawiona jakby pode mnie.

Co by Pani powiedziała, gdyby przed mistrzostwami ktoś wywróżył, że spisze się na nich lepiej niż Adam Małysz?

- Nic. Bo byłam przekonana, że Adam wygra dwa razy. Wyżej być nie można. Ale na to czwarte miejsce... dałabym 30 procent wiary.

Czy teraz długie dystanse staną się Pani koronną konkurencją?

- Nie, nie będę wybierać czy chcę biegać sprinty, krótkie dystanse czy długie. Chcę być dobrą biegaczką. A dobra biegaczka biega wszystko. Norweżka Marit Bjoergen biega sprinty, a wygrała dziś "trzydziestkę". Chcę być taka jak ona.

To Pani idolka?

- Nie, nie mam takiej. Kiedyś, gdy byłam słabą biegaczką lubiłam Bente Skari. To taki niedościgniony ideał stylu klasycznego. A w obecnej chwili Bjoergen jest po prostu najlepsza ze wszystkich. I z takich trzeba brać przykład.

Ale, o ironio, to właśnie Pani wyprzedziła Bjoergen w eliminacjach sprintu o 0,9 sek. Norweżka zajęła 17. miejsce i nie awansowała. To była sensacja.

- Raczej wypadek przy pracy. Od ponad roku nie przegrywała sprintu. Ale rzeczywiście, nie chcę być "zaszufladkowana". Jestem biegaczką.

Jak zaczęła Pani biegać na nartach?

- Odkąd pamiętam, biegałam... Ale na nogach. Nie trenowałam. Tylko w w szkole brali mnie na zawody i kazali startować. Wygrywałam "w cuglach", wyprzedzałam koleżanki po 200 m. W ósmej klasie do klubu narciarskiego - jedynego w moich okolicach czyli Mszanie Dolnej - ściągnął mnie pan Stanisław Mrowca. Nie miałam wyboru. Zdobyłam mistrzostwo Polski młodziczek, poszłam do Szkoły Mistrzostwa Sportowego w Zakopanem. Po roku treningów, od 1999 roku jestem pod skrzydłami Aleksandra Wierietelnego. To doskonały trener, wspaniały człowiek i przyjaciel. Jest masażystą, trenerem, psychologiem, lekarzem...

Woli Pani startować ze startu wspólnego? Czy co 30 sekund, na dochodzenie...

- Zależy od formy. Jak jestem w wysokiej dyspozycji, wolę co pół minuty. Dobrze rozkładam siły... A jak dyspozycja jest niewiadomą, dobrze biegnie mi się ze startu wspólnego. Wtedy widać, co się dzieje. Zresztą, jak jest krótki dystans, to lubię lecieć z wystrzału. "Pruję" wtedy od początku do końca (śmiech).

Rywalki Panią znają? Cenią?

- Tak. Każdą z nich już pokonałam. Wiedzą doskonale, kim jest ta Polka. I wiedzą, że czasem, jak jej odbije, to może szybko polecieć (śmiech).

Jakie są Pani największe sukcesy?

- Jestem wicemistrzynią świata juniorek w sprincie, trzykrotną mistrzynią świata do lat 23 na 10 i 15 km "łyżwą" oraz na dochodzenie. W PŚ zajmowałam miejsca na początku drugiej dziesiątki.

Da się wyżyć z biegania?

- Jasne. Mam stypendium olimpijskie, z AZS-u oraz pieniążki od sponsora z Krakowa.

Życie biegacza jest monotonne...

- Bardzo jednostajne. 280 dni w roku zaczyna się o szóstej rano. 7-8 to rozruch, potem śniadanie. 9-11.30 trening. O 13 obiad, potem sen, potem znowu dwie godziny treningu. Kolacja, regeneracja i spanie.

Słucha Pani muzyki podczas treningu?

- Inaczej się nie da. Słucham wszystkiego, byleby nie jakieś straszne "łubudubu" czy rap. Zazwyczaj słucham radia, w różnych językach.

Ma Pani czas na życie prywatne?

- Jakieś tam jest, ale bardzo malutkie. Raczej na wiosnę... 20 marca kończy się sezon, wracam do Katowic na studia. A studenci to mają fajne życie (śmiech). W wolnym czasie lubię czytać książki i gazety. Tutaj miałam ze sobą "Akwarium" Suworowa, "Łuk triumfalny" Remarque'a i taką książkę o dziewczynce urodzonej wśród Talibów. Telewizji nie oglądam. W kwietniu jadę na obóz lecznicy, w maju zaczynam przygotowania do nowego sezonu.

Olimpijskiego...

- Niestety, w Turynie nie będzie 30 km "klasykiem" tylko "łyżwą". Ale jest za to 10 km "klasykiem". To dla mnie bardzo dobry dystans.

Co Pani studiuje?

- Oczywiście AWF, oczywiście wydział trenerski (śmiech). Drugi rok. Na zajęciach pojawiam się tylko wiosną i tylko przez miesiąc. Obecności zero procent.

Zależy Pani na popularności?

- Nie. Media mogą zrobić krzywdę. Wiadomo, kim rok temu był Mateusz Rutkowski, a kim jest teraz. Do sukcesów potrzebny jest spokój.

Może im Pani wejdzie na ambicję? Byli zadowoleni ze swoich skoków...

- A co mieli mówić? (śmiech) W głowie siedziało co innego, chcieliby więcej.

Co dalej w tym sezonie?

- Mam jeszcze kilka startów w Pucharze Świata. Jestem już w "czerwonej" grupie [czołowych trzydzieści zawodniczek PŚ - rb], ale chcę być na jak najlepszej pozycji. Szczególnie na długich dystansach. Dopiero teraz złapałam formę, więc jak mogłabym cokolwiek odpuścić? Za tydzień startuję w Lahti we biegu na 10 km "łyżwą" i w sprincie "klasykiem".

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.