Rozmowa z Alojzym Jarguzem

Za pieniądze z mistrzostw świata mogłem kupić samochód, to po co mi było jakieś numery wykręcać? Ja bawiłem się w sędziowanie, dla mnie była to odskocznia od codziennej pracy - mówi Alojzy Jarguz, który, jako jedyny Polak, cztery razy sędziował mecze mistrzostw świata

NATALIA TARKOWSKA, MAREK SIWICKI: Pańskie kontakty z dziennikarzami nie zawsze kończyły się dobrze?

ALOJZY JARGUZ: Miałem trzy procesy i wszystkie wygrałem. Sądziłem się z Ryszardem Niemcem, ale i Jackiem Kmiecikiem z "Super Expressu" oraz dziennikarzem "Sztandaru Młodych", którego nazwiska nie pamiętam. Wszystkie procesy były o zniesławienie. Kmiecik na przykład, oprócz oszczerstw, nie zadał nawet sobie trudu, by sprawdzić, skąd jestem i co mam. Napisał m.in. , że jestem z Suwałk i że tam sobie willę pobudowałem. A ja nigdy tam nie mieszkałem!

Zdrowy, uśmiechnięty, uparty i wciąż osiągający wyznaczone cele... Zawsze wydawało się, że nic nie jest w stanie złamać Jarguza. A jednak. Dokonała tego choroba?

- Zareagowałem na nią raczej z pokorą. Przez nią zacząłem się wyciszać. Mówię sobie, że ,,im wolniej będę żył, tym pożyję dłużej". Często chodzę sobie przez godzinę po lesie. To pomaga. Żona też próbuje mnie trochę tonować, choć z różnym skutkiem. A dobiły mnie ostatnie dwa lata w OKS-ie. Zaparłem się, że zrobię piłkę w Olsztynie, ale ile mnie to kosztowało zdrowia, tylko ja wiem. W końcu złożyłem rezygnację ze stanowiska członka zarządu. Zrobiłem to z dwóch powodów - ze względu na zdrowie i dlatego, że mam już dość opinii wśród działaczy i kibiców, że wciąż pociągam w klubie za sznurki. To nieprawda, a takie opinie krzywdzą przede wszystkim prezesa Mariana Świniarskiego, który angażuje sporo sił, aby klub prawidłowo funkcjonował.

Z trudem OKS wszedł do trzeciej ligi?

- Dokonaliśmy tego wspólnie ze Zbigniewem Miklasem, Mieczysławem Angielczykiem, Andrzejem Koszutskim, Markiem Dabkusem, Bogdanem Rudnickim i Januszem Poryckim. Chcieliśmy ratować seniorską piłkę w Olsztynie. Kiedy Stomil dogorywał w II lidze, nie przyjęto naszej propozycji, aby do rozgrywek w rundzie wiosennej w ogóle nie przystępować. Chcieliśmy wzmocnić drużynę byłymi zawodnikami Stomilu, wywodzącymi się z Olsztyna i regionu i awansować do III ligi. Propozycję tę ówczesne kierownictwo Stomilu zignorowało. Także przez kibiców zostaliśmy potraktowani jak intruzi. A przecież wiadomo już było, że Stomil z długami sięgającymi dziesięciu milionów jest nie do uratowania. Gdyby naszą propozycję - przy wsparciu kibiców - przyjęto, teraz w Olsztynie byłaby już II liga.

Są i inne wydarzenia, które wstrząsnęły zdrowiem Jarguza i kosztowały go szczególnie dużo nerwów?

- O tak! Pierwszy raz było to podczas zdawania egzaminu kwalifikacyjnego na sędziego. Wypadłem wtedy najlepiej w województwie olsztyńskim, a do Warszawy miałem w ogóle nie pojechać. Na liście byli Franciszek Nowak i Stanisław Ciemny, a nie wpisano. W końcu do Warszawy pojechałem poza limitem, ale tam okazało się, że mojego nazwiska nie ma i na tamtej liście. Uparłem się jednak i wymogłem, by dopuścili mnie do zdawania. I okazała się, że ci ,,limitowani" odpadli, a ja przeszedłem dalej.

A drugie wydarzenie?

- Spotkanie pomiędzy Bałtykiem Gdynia a Hutnikiem Kraków, mające rozstrzygnąć o awansie do II ligi. Była wtedy niezła kotłowanina, pierwotnie do sędziowania tego meczu byłem wyznaczony ja, potem jednak kilka razy zmieniano obsadę. W końcu uprosiłem Mieczysława Gajęckiego, prezesa olsztyńskich sędziów, by Warszawa nie dokonywała zmiany. Dostałem ten mecz. W 17. minucie Hutnik uzyskał prowadzenie 1:0. Ale potem przez kilkadziesiąt minut Bałtyk wykonywał 17 rzutów rożnych i w końcu uzyskał bramkę na 1:1. I to Hutnik wszedł wtedy do II ligi. To było bardzo trudne spotkanie, ale dzięki temu pokazałem, co potrafię. Wykazałem się i zostałem zauważony.

I jako zawodowy żołnierz nie chciał Pan już sędziować na baczność, bo...?

- Wyżej postawionym w hierarchii wojskowej nie podobało się, że sędziowałem w pierwszej lidze, a wyżsi rangą sędziują tylko mecze w lidze okręgowej. W 1969 roku zwolniłem się z wojska. Zatrudniłem się w OZOS-ie na stanowisku kierownika przystani przy Jeziorze Krzywym, którą zbudowałem od podstaw. I wówczas Władysław Leonhard, dyrektor fabryki, OZOS uznał, że prace wykonuję wzorowo i zaproponował mi kierowanie ośrodkiem w Mikołajkach, który Stomil przejął od chorzowskich Azotów. A tam wszystko było tak zdewastowane i nadawało się jedynie do wymiany. Powiedziałem jednak sobie i przełożonym: spróbuję. I udało się. Ośrodek przejąłem z listopadzie, a pod koniec maja następnego roku już go otwieraliśmy. Oprócz budynku głównego było tam także 28 domków kempingowych. Latem, na polanie, były rozkładane namioty. W sezonie w ośrodku mieszkało ponad 300 rodzin, a po sezonie ludzie chętnie przyjeżdżali na weekendy. Przyciągała ich tam przede wszystkim świetna zabawa i tańce, woda, polowania.

No i pewnie kuchnia?

- Tej pilnowałem osobiście, a przydało się doświadczenie zdobyte w czasach, kiedy prowadziłem klubu wojskowy Casablanka w Olsztynie oraz wizyty w ekskluzywnych restauracjach europejskich, które poznałem, wyjeżdżając na mecze międzynarodowe. Nieraz bywało, że w ośrodkowej kuchni wszystko było już przygotowane na przyjęcie gości i nagle z obrusem lądowało na podłodze, bo było coś nie tak.

Prowadzenie ośrodka dawało w tamtych czasach duże możliwości?

- Przyjeżdżał do nas wraz z żoną Zdzisław Żandarowski, sekretarz KC PZPR, zapalony wędkarz. I on pewnego razu zapytał mnie, czemu - mimo że prowadzę trudne mecze ligowe - nie jestem jeszcze sędzią międzynarodowym. No to ja mu oparłem z kolei, by zapytał o to samo działaczy w Warszawie. Parę dni później zadzwonił do mnie Stanisław Eksztajn z PZPN z pytaniem, czy rozmawiałem z sekretarzem Żandarowskim. Odpowiedziałem, że owszem, bo był w Mikołajkach na rybach. Kilka dni później odbierałem już nominację na sędziego międzynarodowego.

A jak było ze znajomością języków obcych, których uczenie się nie było wówczas w modzie?

- Wtedy w FIFA obowiązywały cztery - angielski, niemiecki, rosyjski i hiszpański. Ja znałem niemiecki i rosyjski. Na Europę to wystarczyło. Jak pojechałem w 1978 do Argentyny, też udało mi się dogadać.

Mazurskie dolary... Wie Pan, co mamy na myśli.

- Ze względu na te węgorze otrzymałem wśród warszawiaków przydomek ,,Węgorz". Wtedy uznawano je za najlepszą walutę w Polsce. Za węgorze dawało się załatwić wiele spraw.

Co na przykład?

- Na przykład meble ze Swarzędza, które w tamtych czasach szły wyłącznie na eksport. Z początku woziłem węgorze, ale z czasem już samo moje nazwisko wystarczało. Szczególnie kiedy Tomasz Hopfer w telewizyjnych wiadomościach sportowych powiedział, że jadę na mistrzostwa świata do Argentyny. I to jako pierwszy w historii sędzia z Polski.

A co było w Mikołajkach do roboty po sezonie? Podczas długiej i nudnej zimy?

- Były bojery. Włączyłem się do działalności Mazurskiego Klubu Żeglarskiego Mikołajki. Zrobiliśmy zebranie, wybrano mnie na prezesa. Za wiodącą sekcję uznaliśmy żeglarstwo lodowe. Wyposażyliśmy warsztat. Produkowaliśmy własne bojery, a stal załatwiałem między innymi z huty Lenina - dziś Sędzimira oraz z katowickiej Silezji.

Pamiętam, jak w 1973 r. trzeba było zawodnikom przewieźć gorącą grochówkę na lód. Razem z nieżyjącymi już Henrykiem Aniołkowskim, szefem kadry bojerowców, i Józefem Nowickim z mrągowskiej Bazy, wsiedliśmy do archaicznej warszawy. Myślałem, że autem podjedziemy kawałek, a po lodzie pójdziemy już pieszo. Tymczasem oni wjechali na lód i dotarliśmy na sam środek Śniardw! Chciałem już otwierać drzwi i uciekać z samochodu, ale jak? Nie dało się! I takie to było moje pierwsze zetknięcie z żeglarstwem lodowym.

I były niemałe sukcesy, których uwieńczeniem stał się tytuł mistrza świata wywalczony przez Władysława Stefanowicza. Dzięki staraniom Jarguza?

- Z początku Władkowi trochę przeszkadzała nadwaga, ale szybko zrzucił zbędne kilogramy. On był sportowcem, ale przede wszystkim szkutnikiem. Sam robił sobie sprzęt. A jego technika sprawiała że, jak wiał silny wiatr, to nie było siły na Stefanowicza.

On został mistrzem świata i Europy, a młodzież - Roman Morkaś i Bernard Kwiecień wygrali regaty ogólnopolskiej spartakiady młodzieży na przykład. Byliśmy też najlepszym klubem bojerowym w Polsce.

W filmie "Piłkarski poker" sędzia Laguna to dla wielu w pewnych zachowaniach sędzia Jarguz. Co w tym obrazie nie jest fikcją i zdarzyło się naprawdę?

- Z życia wzięty jest przykład sędziego Wernera, który prowadził mecz międzypaństwowy w Moskwie. Otóż zażartował on, że za każdą bramkę chce dziewczynę, a że miejscowi wygrali 7:1, dziewczyn do jego dyspozycji stawiło się siedem. Film choć śmieszny, trzeba traktować z przymrużeniem oka, a na pewno nie wolno go brać na serio i doszukiwać się analogii do niektórych osób. Ale w praktyce sędziowskiej podobnie się działo, jak w filmie. Były polowania na sędziów. Przed meczem pomiędzy Ruchem Chorzów a Widzewem Łódź na przykład. Gdyby Widzew wygrał, niemal na sto procent byłby mistrzem Polski. Kiedy jechałem do Chorzowa sędziować to spotkanie, wciąż podążał za mną samochód. Myślałem, że to może milicja, więc zatrzymałem się na poboczu. Z auta wysiadł jednak Ludwik Sobolewski, prezes Widzewa, i stwierdził ,,My ten mecz musimy wygrać". Na to mu odpowiedziałem: ,,Ja ani nie będę przeszkadzał, ani nie będę pomagał". W trakcie spotkania potwierdziłem prezesowi, że danego słowa zawsze dotrzymuję. Widzew przegrał wtedy 0:1.

Kiedyś pamiętam, miałem plan, żeby wziąć pieniądze o działaczy, ponumerować banknoty i zawieźć na milicję. Ale skąd mogłem wiedzieć, co by mnie czekało po wyjściu z pokoju sędziowskiego? Czy już wtedy nie czekałaby na mnie milicja? Zresztą za pieniądze z mistrzostw świata mogłem już sobie samochód kupić, to po co mi było jakieś numery wykręcać? Ja bawiłem się w sędziowanie, dla mnie była to odskocznia od codziennej pracy. Czasem nawet z hoteli nie korzystałem, np. w Łodzi wielokrotnie zatrzymywałem się u przyjaciół. Teraz młodzi arbitrzy często chcą sędziować dla kasy, szczególnie studenci, ale temu nie ma się co dziwić. U młodych - z małymi wyjątkami, oczywiście - widzę, że nie sędziują z pasją i głównie dla przyjemności. I to jak potwierdza, że nie ma teraz w Polsce sędziego w tzw. ,,top - klasie".

Kto kiedyś rządził w rodzinie Jarguzów, to wiemy. A teraz, kiedy się znacznie powiększyła?

- A kto ma rządzić, jak nie ja! Ja jestem głową rodziny choć, a żona jest szyją. Nie ukrywam jednak, że mam charakter dyktatora, a ten odziedziczyłem chyba po dziadku. Myślę jednak, że z tytułu mojego zdecydowanego postępowania, nikt krzywdy w rodzinie nie doznaje.

Ile ma Pan wnuków i czy wśród nich jest kandydat na sędziego?

- Mam ośmiu wnuków, w tym czterech Jarguzów. Najstarszy, Paweł, ma 17 lat. Grał w piłkę i był bramkarzem. Przeprowadziłem mu test sprawdzający - to było akurat przed jego egzaminami sędziowskimi. No i w kilku przypadkach udowodniłem mu, że jeszcze trochę musi się pouczyć. Jesienią tego roku zdał jednak egzamin na sędziego piłkarskiego i został według nazewnictwa PZPN Młodocianym Sędzią Próbnym. Inny wnuk, Wojtek, ma 13 lat, gra w klubie w Mikołajkach i zdradza też chęci pójścia w moje ślady. Jako piłkarz dobrze się z kolei zapowiada Patryk, syn mojego pasierba, którego traktuję jak swojego wnuka. Z kolei Michał, syn mojej córki, już nie przejawia takiego zainteresowania piłką jak poprzedni i traktuje ją raczej rekreacyjnie. Dwa pozostałe wnuki to jeszcze szkraby i trzeba jeszcze trochę poczekać, zanim okaże się, czym w ogóle zechcą się zainteresować.

Sędzia musi mieć żelazną kondycję, wiedzę z zakresu przepisów oraz intuicję. Talent chyba nawet?

- Owszem, zwłaszcza że na światowej rangi zawodach każdy mecz jest nagrywanych przez 12 kamer i żaden mankamentu nie da się ukryć. A co robiłem na co dzień, by utrzymać formę? Ważny był przede wszystkim trening. Ja miałem wytyczoną trzykilometrowa trasę i biegałem co najmniej trzy razy w tygodniu. Zawsze byłem sprawny, bo w młodości uprawiałem wiele dyscyplin sportu. Zaraz po wojnie na przykład grałem w piłkę, uprawiałem lekkoatletykę i tę ostatnią z niezłymi wynikami. Skakałem 6 metrów 60 cm w dal. Pokonywałem 165 centymetrów wzwyż, a 100 metrów przebiegałem w 11 sekund.

A przepisy? Te trzeba po prostu znać na pamięć, no i właściwie je interpretować.

Problemowym przepisem jest zawsze kwestia spalonego, ale dla niektórych najtrudniejsza jest kwestia zasygnalizowania zagrania ręką. Wiadomo, że jest to przewinienie, gdy nastąpił ,,świadomy ruch ręki, mający pomóc w grze". Rozmyślnych zagrań ręką w czasie meczu jest bardzo mało. Jak nigdy nie miałem wątpliwości, kiedy zatrzymać grę.

Wciąż nosi Pan zegarek "z bajerami" oraz sygnet. Po co? Czy przedmioty te mają jakieś znaczenie. Wartość?

- To są pamiątki. Zegarek dostałem w Barcelonie, a sygnet otrzymałem w 1976 roku po turnieju o Puchar Szacha Iranu. Zegarek podaruję wnukowi, kiedy uznam, że jest już prawdziwym sędzią piłkarskim. Inne swoje pamiątki - m.in. kryształowy gwizdek - dałem do Muzeum Sportu. Gdybym je rozdał rodzinie, to wszystkie by się rozeszły, a tak - są dla wszystkich.

A pomniki, które zostawi po sobie sędzia piłkarski Jarguz?

- Myślę, że takim pomnikiem po mnie są czterokrotne powołania na mistrzostwa świata. Byłem w 1978 w Argentynie. W 1982 pojechałem do Hiszpanii. Sędziowałem też młodzieżowe mistrzostwa w Japonii w 1979 i w Australii w 1981. Sędziowałem też wiele meczów wysokiej rangi. O europejskie puchary na przykład. Na każde zawody międzynarodowe i spotkania międzypaństwowe wyznaczany byłem przez FIFA czy UEFA imiennie. Nie chcę być zarozumiały, ale powtórzenie tych dokonań przez polskiego sędziego będzie bardzo trudne.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.