Barcelona pokonała Real 3:0

Człowiek z radością wypisaną na twarzy - Ronaldinho zaczarował Camp Nou, prowadząc Barcelonę do bezdyskusyjnego zwycięstwa nad Realem Madryt. Błysnął też Eto'o, udowadniając prezesowi Realu, że zrobił poważny błąd, oddając go Barcelonie. Takiej eksplozji szczęścia nie było w Katalonii od lat.

Była 75. min gry, kiedy Zinedine Zidane fatalnie skiksował, podając piłkę Eto'o. Kameruńczyk przebiegł z nią 50 metrów, mijając bez wysiłku rywali człapiących za nim jak żółwie. Kiedy wpadł w pole karne, został podcięty i sędzia podyktował karnego. Ronaldinho strzelił, Casillas nie sięgnął piłki i mecz był rozstrzygnięty. 3:0 dla Barcelony! Dla wielu kibiców na świecie ta akcja miała wymiar symboliczny. Zidane uważany dotąd za najlepszego piłkarza świata oddawał miejsce Ronaldinho. W sobotnim Grand Derbi każde zagranie Brazylijczyka było jak osobne dzieło sztuki. Tłum z niecierpliwością czekał, aż oddadzą mu piłkę, by magia sztukmistrza podsycała stan euforii na Cam Nou. W 40. min, mając na plecach Salgado, przerzucił ją nad głową atakującego go z przodu Samuela. Ludzie na Camp Nou byli w ekstazie. Widziałem, jak w przerwie oczarowany chłopiec, dyskutując o meczu z ojcem, próbował zrobić to samo co Brazylijczyk. Naśladował jego ruchy bez rywali i piłki. Zwody, dryblingi Ronaldinho analizowane są w hiszpańskich gazetach krok po kroku, klatka po klatce. Wiadomo o nich wszystko, a jednak potem na boisku brazylijski mag znów robi z rywalami, co chce. Tak jak w sobotę z walecznym Michelem Salgado.

Strąceni z piedestału

Był jednak piłkarz, dla którego wizyta na Camp Nou musiała być jeszcze bardziej bolesna niż dla Zidane'a. Luis Figo, który cztery i pół roku temu odszedł z Barcelony do Realu, tradycyjnie witany był gwizdami. Gdy dochodził do piłki, można było ogłuchnąć. Dwa tygodnie przed meczem na Camp Nou założono siatki w narożnikach boiska, żeby chroniły wykonującego kornery Portugalczyka przed gradem przedmiotów rzucanych w jego stronę. I do kolejnego polowania na Figo (jak w pamiętnym meczu w roku 2000) nie doszło. Być może jest to też efekt zmian wprowadzonych przez prezydenta Barcelony Joana Laportę, który odcina się od podsycania nienawiści do Madrytu. Co prawda w sobotę na Camp Nou Katalończycy zafundowali światu angielski transparent: "Katalonia to nie Hiszpania" (mecz transmitowano do 85 krajów na pięciu kontynentach), ale podczas gry wyczuwało się, że dla większości ludzi na trybunach liczy się przede wszystkim piłka. I magia geniuszu, magia Ronaldinho.

Rzecz jasna trudno, by mieszkańcy Barcelony zapomnieli, kim jest sobotni rywal. To przecież Real Madryt był na szczycie hiszpańskiej piłki, gdy Barcelona prowadzona przez poprzednika Laporty Joana Gasparta pogrążała się w głębokim kryzysie. W sobotę galaktyczny klub został zdjęty z piedestału i zasiadła na nim Barca. Nie wiadomo, czy tak odebrał to cały piłkarski świat, ale na pewno tak czują kibice z Katalonii.

Za szybcy, za silni, za zwrotni

Piłkarze Barcelony byli w sobotę dla Realu za szybcy, za silni, za zwrotni. Sygnałem do ataku był dla nich pierwszy gwizdek sędziego, sygnałem do odwrotu - ostatni. Właściwie ani na chwilę nie wypuścili inicjatywy z rąk. Gdy gubili piłkę, jeszcze szybciej ją odzyskiwali, stosując pressing już pod polem karnym rywala. Taka gra przyniosła pierwszego gola. Ronaldinho podał niecelnie do Eto'o, ale Kameruńczyka to nie zniechęciło. Pognał za Roberto Carlosem, wpadł między niego i Casillasa, zabrał piłkę i 100 tys. osób oglądało na stojąco, jak wbiega z nią do pustej bramki.

Przez ostatnie lata nie widzieliśmy takich obrazków zbyt wiele. To Roberto Carlos dominował nad rywalami szybkością i siłą, biegał od pola karnego do pola karnego, a wygrać z nim pojedynek biegowy było marzeniem ściętej głowy. Ale w ślamazarnej grze Roberto Carlos nie był w sobotę odosobniony. Galaktyczni właściwie bez wyjątku snuli się po boisku bez wiary. Jakby chcieli, by mecz się skończył, zanim się w ogóle zaczął.

Od początku sezonu Real przypomina talię asów bardzo już zgranych. Galaktyczni poruszają się wolno, rozgrywają piłkę czytelnie. Nie imponują i nie zaskakują jak w poprzednich latach. Nawet znany kiedyś z żelaznych płuc ukształtowanych w Premier League David Beckham podpiera się nosem po dziesięciu minutach. Co prawda po zapaści na początku sezonu Real wygrał cztery ostatnie mecze i wydawało się, że na Camp Nou przyjedzie znowu silny, ale to było złudzenie. Z takim rywalem jak Barcelona, którego grę kwituje uśmiech Ronaldinho nieznikający z jego ust przez 90 min, byli bezradni. Umarł król, niech żyje król? W sobotę to powiedzenie mogło dotyczyć Zidane'a i Ronaldinho, ale także zmiany, jaka dokonała się w hiszpańskim futbolu. Nie wiem, czy Barcelona Franka Rijkaarda gra najlepszy futbol na świecie (to będzie musiała udowodnić w Champions League), ale na pewno najpiękniejszy. Pokazała to już w meczu z Milanem (2:1) - rozstrzygniętym także przez geniusz swojego największego idola.

Sam się sobie podoba

W drużynie Rijkaarda wszystko działa perfekcyjnie. Boczni obrońcy Beletti i van Bronkhorst w ataku przemieniają się w klasycznych skrzydłowych, a gdy nie mają piłki, wywierają presję na przeciwniku już pod jego polem karnym. Może powinni im się przyjrzeć reprezentanci Polski: Tomasz Rząsa, Michał Żewłakow czy Marcin Baszczyński, którzy nie potrafią się rozstać z własnym polem karnym. Na środku obrony Barcy jest waleczny i coraz mniej chaotyczny Puyol i wielki talent Oleguer, przed nimi - przerobiony na pomocnika Meksykanin Márquez. Ale nie tylko ich gra sprawia, że defensywa Barcy jest silna jak nigdy. Bronią wszyscy. Po stracie piłki zapala im się w głowach czerwona lampka i nawet Ronaldinho zaczyna biegać za przeciwnikami. Eto'o jest dziś najwybitniejszym graczem afrykańskim i ma wszystkie najlepsze cechy tamtejszego futbolu. W wieku 15 lat został dostrzeżony przez Real, ale polityka stawiania na galaktycznych sprawiła, że w klubie z Madrytu nigdy się nie przebił. I mści się za to okrutnie.

Xavi powiedział ostatnio: "Nie będę wam mydlił oczy, sam się sobie podobam". Nie brzmi to skromnie, ale prawdziwie, bo hiszpański rozgrywający jest w życiowej formie. Oglądając go od lat, nie przypuszczałem nawet, że osiągnie taki poziom. Deco to taka portugalska kopia Xaviego. No i jest jeszcze fenomen - Ronaldinho. Kibice Barcelony martwią się, że zespół za mocno zależy od Brazylijczyka i nie wiadomo, co będzie, gdy przyjdzie kiedyś zagrać bez niego. Ale taki geniusz zdominowałby każdy zespół. Nawet najlepszy na świecie. A pomyśleć, że gdyby nie zwykły przypadek, całej tej miłości i euforii by nie było. Półtora roku temu Barcelona przymierzała się do kupna Beckhama. To Anglik miał wydobyć ją z kryzysu. Ale nie chciał. Wybrał Real Madryt, który był na szczycie. W akcie rozpaczy prezesi sprowadzili z PSG Ronaldinho. Akt rozpaczy kosztował ich 30 mln dol. (tyle, ile Real wydał na Samuela), ale stał się początkiem odrodzenia.

BARCELONA - REAL MADRYT 3:0 (2:0): Eto'o (29.), Van Bronckhorst (44.), Ronaldinho (76., karny)

Barcelona: Victor Valdes; Belletti (73. Damia), Puyol, Oleguer, Van Bronckhorst; Xavi (86. Sylvinho), Marquez, Deco, Ronaldinho; Eto'o, Larsson (72. Iniesta).

Real: Casillas; Michel Salgado, Pavon, Samuel, Roberto Carlos; Guti, Beckham (54. Owen), Figo, Zidane (78. Celades); Raul (83. Solari), Ronaldo.

Reszta wyników 12. kolejki:

MALAGA - VALENCIA 0:2 (0:1): Corradi (45.+2), Xisco (50.)

VILLARREAL - DEPORTIVO LA CORUNA 0:2 (0:1): Tristan (32.), Luque (60.)

ALBACETE - GETAFE 1:1 (0:0): Buades (50.) - Gabi (85.)

LEVANTE - BETIS 1:2 (1:1): Rivera (6., karny) - Oliveira (30., karny), Edu (83.)

SANTANDER - OSASUNA 1:1 (0:1): Josetxo (47., samob.) - Morales (20.)

REAL SARAGOSSA - MALLORCA 0:1 (0:1): Garcia (20.)

SEVILLA - ESPANYOL 1:0 (1:0): Baptista (39.)

REAL SOCIEDAD - ATHLETIC BILBAO 3:2 (0:2): Nihat (57., 68.), Gabilondo (74.) - Ezquerro (40.), Urzaiz (43.)

ATLETICO MADRYT - NUMANCIA 2:0 (0:0): Ibanez (52.), Torres (78.)

Moim ulubionym hiszpańskim klubem jest
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.