Andrzej Zydorowicz dla "Gazety": Nie wiem, czemu mnie odsunęli

Wyrok na mnie wydano dużo wcześniej, czekając tylko na odpowiednią okazję - twierdzi popularny komentator TVP

Od kilku tygodni nie można już usłyszeć w telewizji charakterystycznego głosu Andrzeja Zydorowicza. Najbardziej znany sprawozdawca sportowy ze Śląska został odsunięty po 28 latach pracy w telewizji. - To niesprawiedliwe. Czy fakt, że raz z powodu choroby nie przyszedłem przeczytać wiadomości sportowych, może przekreślić cały mój dorobek? Nie tak wyobrażałem sobie pożegnanie z telewizją... - mówi Zydorowicz.

Paweł Czado, Piotr Zawadzki: Zobaczymy jeszcze Pana w telewizji?

Andrzej Zydorowicz: Wierzę, że będę mógł dalej robić to, co dotychczas, a nawet realizować swoje nowe pomysły.

Co się właściwie wydarzyło 27 kwietnia?

- Tego dnia doszło do dramatycznej sytuacji. Od 16 lat zmagam się z nieuleczalną chorobą. Ten jeden jedyny raz choroba wygrała. Nie byłem w stanie nie tylko prowadzić wiadomości sportowych, ale nawet zawiadomić o tym kogokolwiek. Musiałem korzystać z pomocy lekarskiej. Ja ze swej choroby nie robię sztandaru. Uważam, że to moja osobista sprawa. Chcę przeprosić telewidzów, którzy tego dnia czekali na wiadomości sportowe, ale ja naprawdę nie mogłem wtedy wypełnić swoich obowiązków.

A dlaczego nikt z telewizji nie próbował się z Panem skontaktować?

- Próbował, ale kilka minut przed godz. 18, czyli już "po herbacie". Zresztą zadzwonił do mnie człowiek, który akurat nie musiał tego robić.

Czy ktoś nie mógł po prostu za Pana przeczytać tych kilku informacji?

- Chyba telewizja nie jest przygotowana na awaryjne sytuacje. Nie popisał się kierownik produkcji, który jest współodpowiedzialny za ukazanie się programu. Powinien zareagować szybciej. Zresztą, to co się wydarzyło, nie jest w TV Katowice jakimś ewenementem. W tym samym miesiącu wiadomości sportowe nie ukazały się także 9 i 10 kwietnia.

To dlaczego dopiero teraz zrobiono z tego aferę?

- Widocznie komuś na tym zależało. Po raz pierwszy katowicka telewizja, która tak pilnie strzeże swoich wewnętrznych tajemnic, nagle nagłośniła ten fakt w prasie. W roli oskarżyciela wystąpił redakcyjny kolega. Postawiono mnie pod ścianą, zmuszając do ujawniania publicznie osobistych spraw. To dla mnie rzeczy zupełnie nowe, całkowicie zaskakujące. Przypomina mi się aforyzm Leca: "Utopię cię w łyżce wody, znajdę czas, miejsce i powody".

Pan nie ma sobie nic do zarzucenia?

- Naturalnie, że nie powinno dojść do sytuacji, że nie stawiam się na stanowisku pracy. Nie mam co do tego wątpliwości. Powtarzam jednak raz jeszcze: zadziałała siła wyższa, przegrałem z chorobą. Za 1,5 minuty nieobecności - bo tyle trwają zwykle wiadomości sportowe - karze się mnie dotkliwie, nie zważając na mój 38-letni dorobek zawodowy. Wydaje się, że wyrok na mnie wydano dużo wcześniej, czekając tylko na odpowiednią okazję.

Przy tej okazji pojawił się też zarzut, że pracę w telewizji łączy Pan ze stanowiskiem radnego.

- Przez dwa lata nikomu to jakoś nie przeszkadzało. Ze swojego kandydowania nie robiłem tajemnicy, nawet zasięgałem opinii telewizyjnych fachowców. W poprzedniej kadencji etatowy pracownik telewizji Katowice na kierowniczym stanowisku był przecież radnym wojewódzkiego sejmiku .

Pańska współpraca z TV Katowice została zawieszona. Co dalej?

- Nie wyobrażałem sobie, że pożegnanie z telewizją może tak wyglądać. Złożyłem odwołanie w dyrekcji katowickiego ośrodka. Przedstawiłem pełną dokumentację lekarską dotyczącą tego feralnego dnia. Zastrzegając, że nie jest to rzecz do publikowania.

A jeśli zawodowa bezczynność potrwa dłużej?

- Nie zastanawiałem się nad tym. 1,5 roku temu zostałem nakłoniony do przejścia na wcześniejszą emeryturę. Nie czułem się jeszcze wypalony, przecież dopiero co wróciłem z mundialu, prowadziłem na ogólnopolskiej antenie Magazyn "Gol". Miałem również zagwarantowaną współpracę z TV Katowice. Telewizja to nie jest miejsce dla ludzi, którzy szybko się poddają. Podczas finałów piłkarskich mistrzostw Europy w 1984 roku - byłem wtedy chyba w szczytowej formie komentatorskiej - przyjechał do Paryża płk Waldemar Krajewski, szef redakcji sportowej. Powiedział mi, że zorganizował wśród dziennikarzy warszawskiej redakcji plebiscyt, kto ma komentować mecz finałowy: Zydorowicz czy Szpakowski. - Spodziewałem się, że to ty wygrasz, ale jednym głosem wygrał Szpakowski - usłyszałem. Dla wielu byłby to cios zniechęcający do dalszej pracy. Nie mam ojca generała ani teściowej gwiazdy telewizyjnej i przez całą dziennikarską karierę przebijałem się sam.

Kiedy po raz ostatni komentował Pan mecz na antenie ogólnopolskiej?

- To był mecz Amiki Wronki w Pucharze UEFA w 2002 roku. Beznadziejny zresztą... Potem nowy szef sportu w TVP Janusz Basałaj postanowił odmłodzić kadrę i odsunął mnie oraz Dariusza Szpakowskiego od komentowania. W związku z tym, mając 45 lat, sam zasiadł przed mikrofonem.

Próbował go Pan przekonać do zmiany decyzji?

- Nie mam zwyczaju błagać na kolanach, aby ktoś uznał, że jestem mu potrzebny. Basałaj uważał, że znajdzie lepszych komentatorów, takie już prawo pracodawcy.

Jednak jeszcze przed przyjściem do TVP Basałaja pojechał Pan na piłkarskie MŚ i nie komentował tam żadnego meczu.

- To była dla mnie nowa i trudna sytuacja. Mocno ją przeżyłem. Można mi było dać tę satysfakcję i pozwolić na komentowanie chociaż jednego z dziewięciu meczów. Prowadziłem w Korei mundialowe studio. Przygotowywałem reportaże, rozmowy z piłkarzami, trenerami. Tłumaczyłem sobie, że ja jeżdżę nie tylko do Korei, ale i do Rudy Śląskiej. To moja praca, więc trudno, żebym sobie wybierał rzeczy mniej lub bardziej atrakcyjne.

A może ta inna rola na mundialu miała być sygnałem, że nie wiąże się z Panem dalszych planów?

- Czy ja wiem? Ja zawsze byłem poza układem i przywykłem do krzywdzących mnie czasem decyzji. Na niektóre ważne mecze na moim "rodzinnym" Stadionie Śląskim przyjeżdżał komentator ze stolicy. Ludzie nie mogli zrozumieć, dlaczego będąc na miejscu, nie komentowałem. Ja także. Nie wiedziałem, jak to tłumaczyć moim fanom, jak odpowiadać na telefony. Nie upominał się o mnie katowicki ośrodek TV, nie miałem z tej strony wsparcia. Może zrobiłem błąd, nie korzystając z wielu propozycji przeniesienia się do Warszawy?

To dobrze, że Szpakowski wrócił do telewizji?

- Tak, bo telewidzowie mają okazję do porównania różnych szkół komentatorskich. Szpakowski jest postacią mocno osadzoną w realiach telewizyjnych. Jego powrót wpłynie mobilizująco na innych.

A jak Pan ocenia nowe pokolenie komentatorów?

- Kiedy przechodziłem z radia do telewizji, ciągle przypominano mi, żebym komentował, a nie sprawozdawał. Telewidz musi dostać chwilę ciszy, żeby mógł się zastanowić nad opinią komentatora. Nowy styl charakteryzuje się dużą ilością słów, mówieniem o tym, co widać na ekranie. Przy Ciszewskim czasem siedział szef redakcji sportowej Andrzej Jucewicz i kiedy ten za dużo mówił, to go po prostu kopał w kostkę. Ale cieszę się, że pojawiło się tylu młodych ludzi, bo to potwierdza, że ten zawód jest atrakcyjny.

Szpakowski wrócił, a Pan?

- Koncentruję się na pracy w Telewizji Katowice. Ze Śląskiem czuję się od lat związany. Jestem jak Gerard Cieślik - wierny jednym barwom klubowym. Nie dałem się kupić Warszawie. Niedawno OBOP przeprowadził ankietę na najlepszych i najbardziej popularnych dziennikarzy regionalnych ośrodków TVP. W Katowicach wygrałem bardzo wyraźnie, ale ja latami budowałem swoją pozycję na antenie i wśród telewidzów. Stałem się wiarygodny. Czy telewizji tak łatwo rozstać się ze swoją wizytówką?

Copyright © Agora SA