Jak Wisła z Legią, czyli Europa a sprawa polska

Nie ma co płakać, że szlagier polskiej ligi okazał się patrzydłem przeciętnawym. Może to znak, że zmierzamy do Europy?

Brzmi to karkołomnie, ale jeśli chce się wyciągać optymistyczne wnioski z kiepskiego meczu, trzeba sporo dobrej woli. A liga na nią zasługuje choćby dlatego, że bieżący sezon jest jednym z najciekawszych od lat - na stadiony wreszcie ciągną tłumy, pada mnóstwo goli, klubów fatalnie zarządzanych ubywa, poważnych sponsorów przybywa - słowem, futbol powolutku normalnieje.

Normalnieje, czyli zbliża się do Europy, tj. jej części piłkarsko cywilizowanej. A potencjalny hit, który przeradza się w widowisko nudnawe, podrywające z krzeseł tylko w końcówce, to norma także w Europie. Kiedy ścierają się giganci, wzajemny respekt pęta nogi, a trenerów kochających atak zmienia w zachowawczych minimalistów.

Szlagiery naszych czasów rzadko bywają porywające, a jeśli są, to wtedy, gdy sprzyjają okoliczności - szybko pada gol, na boisku zaiskrzy, sytuacja wymyka się szkoleniowcom spod kontroli. Zwykle tak się nie dzieje i temperatura skacze w ostatnich sekundach, kiedy przegrywający desperacko nacierają. Nawet barcelońsko-madrycki hit nad hitami to w ostatnich latach spektakl toczony w zwolnionym tempie, choć dramatyczny.

Tak było i w sobotę. Wisła nie była Wisłą, Legia nie była Legią. Piłkarze spoglądali na rywali z trwogą, ani myśleli błyskawicznie rozstrzygać mecz. Krakowianie grali ostrożnie jak nigdy, atakowali skromnymi siłami, widać, że jesienna klęska 1:4 w stolicy mocno zapadła im w pamięć, warszawiaków też onieśmielał mit polskiego dream teamu przełomu wieków. Dlatego wszystko było inaczej, niż być miało.

Wisła zadziwiła, bo nie straciła bramki. Nie jestem zwolennikiem tezy o niedopuszczalnie słabej na tym poziomie defensywie mistrzów Polski, a liczbę strzelanych jej goli tłumaczyłbym raczej ryzykownym, a nawet ryzykanckim stylem narzucanym przez Henryka Kasperczaka. Kiedy w sobotę trener Wisły zaprzeczył naturze własnej i piłkarzy, okazało się, że obrońcy nie muszą prześcigać się w kardynalnych błędach, że przytrafiły im się one dopiero w końcówce, gdy żywioł wyparł z boiska taktykę.

Legia zadziwiła, bo od kilku sezonów zwycięstwa nad lepszą piłkarsko Wisłą zwykle wyszarpywała, wkładała w mecz tytaniczną pracę, rywali najzwyczajniej w świecie zamęczając. Kiedy warszawiacy ograniczyli się do grania w piłkę (ledwie dwa faule na Żurawskim!), chwilami było widać, że ich umiejętności nawet od przesadnie zaniepokojonych wiślaków dzieli przepaść.

Jeśli zatem w Krakowie zapadło wstępne rozstrzygnięcie rywalizacji o tytuł, wiemy przynajmniej, że Wisła wciąż pozostaje naszym głównym "towarem eksportowym". Być może nawet jej wyrachowanie, wstrzemięźliwość, powstrzymanie się od frontalnej ofensywy jest oznaką dojrzałości. Być może transfery Mijailovicia, Majdana i Kłosa sprawią, że stała się zespołem bez słabych punktów.

Legia natomiast wysłała do nowego właściciela sygnał, którego nie sposób zignorować - inwestycje są niezbędne, bo najsłabsze ogniwa w Europie warszawiaków dyskwalifikują. Wróblewski to ganiająca bezproduktywność, Choto chyba do teraz ma zawroty głowy na myśl o Żurawskim, a Sokołowski II - o Gorawskim. Pech jednego Saganowskiego nie może oznaczać, że cały ofensywny plan bierze w łeb. Drużyny z sześcioma rezerwowymi na ławce, bo siódmego nie było pod ręką, nie ma co wysyłać - o czym ponoć marzy Mariusz Walter - na europejskie salony. Liga Mistrzów pokazała, że bez solidnego zaplecza nawet Zidane, Ronaldo czy Figo niewiele zdziałają.

A że mecz był bezbarwny? To wspaniałe szlagiery jak jesienny na Łazienkowskiej są wszędzie zjawiskiem wyjątkowym. Arsenal czy Real też najładniej grają ze słabszymi. Dlatego rozczarowani niech przypomną sobie, co tydzień temu wyprawiały w Płocku obie Wisły. Nawet abonenci Canal+ nałogowo wgapiający się w relacje z angielskich, włoskich czy hiszpańskich boisk nie mogli w tym sezonie widzieć spektaklu z takim nagromadzeniem fantastycznych goli.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.