Tomasz Sikora: Z 60. Właśnie ten numer miałbym na plecach, gdyby nie przeniesiono biegu ze środy na czwartek. W czwartek biegłem z nr. 67. Za metą trener, śmiejąc się, powiedział, że gdyby utrzymał się numer 60., to pewnie znów byłbym na mecie pierwszy.
- To była decyzja trenera, który uznał, że lepiej dla mnie biec z tyłu i wiedzieć, jak dają sobie radę najlepsi. Poza tym trener sądził, że z czasem będzie coraz mroźniej. Gdyby padał śnieg lub było mniej mroźno, pewnie chciałby, abym startował w wyższej grupie. Wtedy z czasem pogarszałyby się warunki.
- Absolutnie nie wyrzucam sobie. Gdybym wcześniej, w poprzednich zawodach tego roku, strzelał bardzo dobrze, może byłby jakiś powód do wyrzutów. Ale akurat w tym roku strzelam słabo. Więc raczej cieszę się, że miałem tylko jedno pudło, niż martwię się, że aż jedno.
- Nie mam pojęcia. To był trzeci strzał pierwszej serii, zupełnie normalny. Przed startem, gdy testowaliśmy karabiny, wiał lekki wiatr z prawej, natomiast w czasie biegu była kompletna cisza. Więc prawdopodobnie to było przyczyną. Trener po tym strzelaniu powiedział mi, abym skorygował celownik, bo pociski poszły w lewą stronę tarczy.
- Na pewno nie po pierwszym strzelaniu, kiedy byłem 50. Nawet trener nie mówił mi, jaką stratę mam do czołówki, bo po co. Ale potem już wiedziałem, że biegnę bardzo dobrze. Przed ostatnim strzelaniem starałem się nie myśleć o medalu, choć było bardzo trudno.
- Były zupełnie inne. Wtedy pojechałem z jedną tylko szansą na medal - na 20 km. Czułem się dobrze jedynie w tej jednej konkurencji. I miałem szczęście, bo nieczęsto się zdarza wykorzystanie możliwości w 100 proc. Tym razem miałem wielkie nadzieje. Wiedziałem, że mam szansę na medal w każdej konkurencji, że przepracowałem bardzo ciężko sezon - zrobiłem od czerwca ponad 4000 km na nartach, że coraz lepiej biegam. Tylko z czasem dochodziła lekka nerwowość, kiedy jedna po drugiej okazje ulatywały. Ale też byłem coraz bardziej zmobilizowany, bo przecież musiałem wykorzystać jedną szansę na cztery.
Bardziej cieszę się z tego medalu. Bardziej na niego zasłużyłem.
- O tej olimpiadzie wolałbym zapomnieć raz na zawsze. To był dla mnie okropny czas. Ale wówczas po zastanowieniu się dałem sobie i związkowi kilka warunków do spełnienia. Wszystkie zostały spełnione, więc zostałem przy sporcie. Najważniejsze jest to, że mamy nowego trenera, który wprowadził nowe metody. Dzięki niemu pracujemy intensywniej, ale mniej. To znaczy biegniemy na treningach mniej kilometrów, ale znacznie szybciej. Następna ważna rzecz, że zmieniłem narty - teraz biegam na takich jak np. Norweg Hannewold, czyli Madshus. Norweska firma znacznie lepiej mnie traktuje, mam więcej nart i są one lepsze, dostosowane do mnie. No i trener wniósł wielką wiedzę o smarach, bardzo ważną rzecz w biatlonie. Razem ze swoim pomocnikiem potrafią znakomicie testować narty.
- Jak każdy specjalista w zakresie smarów narciarskich ma swoje ulubione temperatury, czyli takie, w których czuje się specem. Dla trenera Bondarczuka to właśnie mróz około 5 st.
- Nie, to nieprawda. Były pieniądze na wyjazd mój i Magdaleny Gwizdoń. Ale to jest mój wybór. Czuję się już trochę zmęczony sezonem.