Hokeista, co wyczynowy sport łączy z pracą na kopalni

Wczesnym rankiem jest zwykłym elektrykiem w kopalni Wieczorek. Wieczorem zakłada na nogi łyżwy i staje się gwiazdą hokejowego Naprzodu Janów. Oto bohater Nikiszowca: Marek Pohl.

38-letni Pohl jest jednym z najstarszych zawodników w Polskiej Lidze Hokejowej. W Naprzodzie grywa z zawodnikami, dla których mógłby być ojcem. Pomimo to wciąż należy do czołowych zawodników ekstraligi. W każdy mecz wkłada maksimum zaangażowania i ambicji. Nic dziwnego, że jest ulubieńcem kibiców z południowej dzielnicy Katowic. Pohl to zawodnik niezwykły, bo hokej, czyli jedną z najbardziej wyczerpujących dyscyplin sportu, łączy z pracą na kopalni.

Maciej Blaut: Skąd pan bierze siły na łączenie dwóch zawodów?

Marek Pohl, hokeista Naprzodu: Trzeba dużo trenować, jeść witaminy i dobrze się odżywiać (śmiech ). W swojej karierze nigdy nie zarywałem nocy, choć jak trzeba było się pobawić, to się bawiłem. Teraz staram się już jednak ograniczać, bo zdaję sobie sprawę, że z każdym kolejnym rokiem sił będę miał coraz mniej. Do tego trzeba dodać, że bardzo pomaga mi rodzina. Żona wyręcza mnie w wielu sprawach.

Nie krzywi się, że wciąż nie rozstał się pan z hokejem?

- Ona akurat by chciała, żebym grał jak najdłużej! Nie chodzi tylko o to, że jest fanką hokeja. Po prostu ze sportu są niezłe pieniądze, na pewno dużo lepsze niż na kopalni. Choć w Naprzodzie różnie to bywa, bo jak sponsor nie da ich na czas, to wtedy są kłopoty z płatnościami. W kopalni mam pewność, że 10. każdego miesiąca pieniądze będą na koncie.

Kiedy podjął pan pracę w kopalni?

- Pięć lat temu w GKS-ie Katowice, gdzie grałem wcześniej, pojawiły się problemy finansowe. Pochodzę z Janowa, więc postanowiłem wrócić wtedy do Naprzodu, który akurat się reaktywował. Już wtedy nie byłem najmłodszy, więc postanowiłem przyjąć się na kopalnię. Z łączeniem obu prac nie było kłopotów, bo klub był drugoligowy, poziom słaby, a mecze graliśmy tylko w weekendy.

Działacze klubu się nie buntowali?

- Co z tego, że jestem najstarszy, skoro wciąż jestem przydatny dla zespołu. Działacze nie mają zresztą innego wyboru niż przymykać na to oko. W Polsce brakuje hokeistów. Nie ma młodzieży, która mogłaby mnie zastąpić.

Jakie są pana obowiązki na kopalni?

- Jestem elektrykiem, zajmuję się ciągłością ruchu. Praca nie jest może bardzo ciężka, ale przeważnie na dole. Zjazd na dół to nie była dla mnie nowość. Jeszcze na początku lat 90., gdy działał stary Naprzód, sponsorująca klub kopalnia postanowiła, że cała drużyna musi przed treningiem zjechać na dół przynajmniej na cztery godziny. Wtedy to była jednak bardziej formalność. Na kopalni nie stałem się żadną gwiazdą. Przecież z Janowa wyjechałem wiele lat wcześniej i tylko najstarsi kibice mnie pamiętali.

Teraz Naprzód gra jednak w krajowej czołówce, a pan jest jego ważnym ogniwem.

- Przyznam, że kibiców na kopalni jest sporo, nawet na moim oddziale. Czasem nawet uda mi się podsłuchać, jak koledzy rozmawiają o hokeju. Przeważnie mnie chwalą, a nawet jeśli nie mnie indywidualnie, to przynajmniej moją piątkę. Krytyka też się zdarza - takie w końcu prawo kibica.

Naprzód rozgrywa teraz mecze co trzy dni. To dla pana spory problem?

- Jest ciężko. We wtorek mecz, w piątek mecz, w niedzielę mecz... I tak w kółko. Nic dziwnego, że mi tygodnie szybko lecą. Dopiero co świętowałem Nowy Rok, a tu znów wkrótce będę o rok straszy. W dniu meczu jestem zmuszony, by wziąć urlop na kopalni. Na szczęście udało mi się go trochę zaoszczędzić. Poza tym jestem na tyle doświadczonym pracownikiem, że szefowie mi ufają i starają się iść na rękę.

Jak wygląda pana zwykły dzień?

- Wstaję o 5.10 rano, bo o godz. 6 muszę już być na felezunku. Tam rozdzielają mi pracę, jaką mam danego dnia wykonać. Po 14 wracam do domu, jem obiad i staram się odpoczywać. Po 20 idę na trening. Ćwiczę z juniorami, bo pierwszy zespół trenuje przed południem. Na koniec kolacja i można iść spać. I tak mi fajnie dzień mija.

Nie brak panu wolnego czasu?

- Ale mnie się wydaje, że wolnego czasu mam teraz aż za dużo! Przecież jeszcze trzy lata temu między pracą a treningiem chodziłem do technikum elektrycznego. Pracodawca chciał, abym podniósł swoje kwalifikacje.

Do obu prac ma pan wyjątkowo blisko.

- Jak się ożeniłem, to dostaliśmy mieszkanie po babci na Nikiszowcu. Mieszkam naprzeciwko lodowiska, do kopalni też jest blisko. Fajnie się tu mieszka, nigdzie bym się stąd nie wyprowadził.

Jak pan świętował w tym roku Barbórkę?

- To dla mnie ważny dzień, bo pochodzę z górniczej rodziny. Co roku uczestniczymy w mszy świętej, ale tym razem nie było to możliwe, bo akurat w tym czasie mieliśmy trening. Z kolei wieczorem graliśmy mecz przeciwko Cracovii. Po spotkaniu uczciłem jednak święto z kolegami z zespołu i z kopalni dwoma piwami.

Sportowcowi wypada pić piwo przy kibicach?

- Dwa-trzy piwa jeszcze nikomu nie zaszkodziły, a po meczu są wręcz czasem wskazane. My, hokeiści, mówimy, że piwo jest potrzebne na zakwasy. A jeśli chodzi o tradycyjną karczmę piwną, to jeszcze nigdy na niej nie byłem. Koledzy mnie jednak namawiają, abym w końcu przyszedł. Nie chodzi o to, żeby się upić, ale posiedzieć razem, pogadać i pośpiewać.

Czytaj więcej o hokeju

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.