Ojciec chrzestny Beenhakker

Najpierw będzie osobiście: przed erą Leo Beenhakkera moim najwspanialszym przeżyciem związanym z reprezentacją był mecz z Anglią w 1993 roku. Nie widziałem gola Adamczuka, ledwie wypatrzyłem znakomite strzeleckie okazje Leśniaka, bo tłum przede mną podrywał się przy każdej gorętszej sytuacji na boisku, ale to był jedyny moment w życiu ludzi mojej generacji, kiedy Polacy rzeczywiście mieli szansę na pobicie wielkiej futbolowej potęgi w walce o punkty. Skończyło się na remisie (1:1), tak jak kończyły się w najlepszym razie wszelkie inne szlagiery ostatniego ćwierćwiecza - poza tymi, w których kadra ponosiła honorowe porażki.

Aż przyleciał starszy pan z Holandii i natchnął piłkarzy do triumfu nad Portugalią - półfinalistą mundialu, wicemistrzem Europy, gwiazdami Manchesteru, Barcelony, Chelsea, Valencii. Gdybym opierał się wyłącznie na własnych emocjach, już tamto niezapomniane popołudnie wystarczyłoby mi do przedłużenia kontraktu z Beenhakkerem.

Ale dość prywaty, obiektywne fakty przemawiają na korzyść Holendra jeszcze mocniej. Fakty, czyli m.in. rewanżowy remis z Portugalią. Rywalowi ze ścisłej światowej czołówki czterech punktów Polacy nie wydarli w eliminacjach do żadnej imprezy od lat 70. Udało się dopiero teraz, kiedy nasze kluby sięgnęły historycznego dna w europejskiej hierarchii, a nasi gracze, wyjąwszy bramkarzy, uchodzą na europejskim rynku za towar wybrakowany. Słowem, w dzielnicy slumsów Beenhakker postawił pałac.

Teoretycznie wspomniane wyniki wystarczyć nie powinny, bo wciąż istnieje ryzyko, że Polacy nie awansują na Euro 2008, a gdyby nie awansowali, trener nie wykonałby planu. Nawet wówczas jednak, nawet bez realizacji podstawowego celu, Holender zasługiwałby na utrzymanie posady.

Po pierwsze, jest selekcjonerem naprawdę niezależnym. Nie powołuje każdego piłkarza wypchniętego przez obrotnego menedżera za granicę, co było nierzadko naczelnym kryterium poprzedników, lecz sam ich promuje. Wynajduje ligowych szaraków, jak Bronowicki czy Golański, wmawia im, że potrafią zatrzymać Cristiano Ronaldo, a kiedy już zatrzymają, wyjeżdżają podpisywać dobre kontrakty. Leo nie spełnia też życzeń doradców - nie tylko prasowych - podsuwających kadrze graczy, których ktoś chce dobrze sprzedać.

Po drugie, zdołał Holender oczyścić otoczenie kadry ze zgrai wożących się za nią działaczy i odseparował zgrupowania od wszystkich wpływów zewnętrznych, które mogłyby rozproszyć koncentrację zawodników na podstawowym celu - wygrywaniu.

Po trzecie, zbudował szczególną więź z piłkarzami, stając się kimś w rodzaju łagodniejszej wariacji ojca chrzestnego. Z szacunkiem i podziwem dla jego kompetencji mówią nawet ci, którzy mogliby mieć mu za złe, że z nich zrezygnował (vide Dudek czy Kowalewski). I nikt nie narzeka, że trener się do niego nie odzywa, co bywało w kadrze poważnym problemem. Wystarczy zapytać Tomasza Frankowskiego.

Po czwarte, Beenhakker przetrwał sabotażową kampanię oponentów, która tyleż zdradzała małość towarzystwa działaczowsko-trenerskich weteranów, co miała pomóc spełnić ich marzenia o fiasku koncepcji z trenerem obcokrajowcem.

Z tych wszystkich powodów trenerskie gwiazdy naszej ligi komplementują dziś selekcjonera, choć początkowo mu nie ufały. To być może najcenniejszy triumf Beenhakkera - starych, samozwańczych patronów polskiej myśli szkoleniowej odesłał do lamusa, a dla młodych - trenerów z przyszłością - stał się autorytetem.

Zajrzyj na blog Rafała Steca

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.