Tomasz Sikora: Jeszcze nie czuję się spełniony

- Szkoda, że 15 lat temu nie mieliśmy takich warunków. Aż żal ściska za gardło, że niedługo będę kończył karierę - mówi 35-letni Tomasz Sikora, który w środę zajął 12. miejsce w środę w pierwszym starcie sezonu

Sikora z nowym sponsorem ?

Tomasz Sikora 21 grudnia skończy 35 lat. Urodził się i mieszka w Wodzisławiu Śląskim. Mistrz świata na 20 km z Anterselvy (1995), wicemistrz świata na 20 km z Oberhofu (2004), srebrny medalista igrzysk olimpijskich w Turynie na 15 km (2006), wielokrotny mistrz Europy. W PŚ startuje od 15 lat, zawody indywidualne wygrał czterokrotnie, po raz ostatni w marcu tego roku w syberyjskim Chanty-Mansyjsku. 15 razy stawał na podium w PŚ. W klasyfikacji generalnej trzy razy był w pierwszej dziesiątce. W 2006 r. zdobył Małą Kryształową Kulę w sprincie. Żonaty, ma dwójkę dzieci.

Jakub Ciastoń: Dużo jeszcze zawodników zostało z czasów, gdy pan zaczynał?

Tomasz Sikora: Sporo. Hanevold ma prawie 40 lat, a ciągle zdobywa medale mistrzostw świata. Ja też kiedyś myślałem, że zakończę karierę w 28. roku życia. Ale w biatlonie to nie takie proste (śmiech).

W trakcie poprzedniego sezonu wahał się pan jednak, czy nie kończyć już kariery.

- Nie chcę do tego wracać. Wydawało mi się, że już się wypaliłem, ale potem nagle dwa razy wygrałem zawody PŚ. Rozmawiałem dużo z prezesem, trenerem, z żoną. Przekonali mnie, że jestem jeszcze w stanie osiągać dobre wyniki, że warto dalej startować.

Co najmniej do igrzysk w Vancouver?

- Taki jest plan. Już w tym sezonie przygotowuję się z myślą o starcie na igrzyskach. Latem trenowałem znacznie więcej niż normalnie, po to żeby zrobić dobrą bazę dla organizmu przed sezonem olimpijskim. W przyszłym roku będzie nieco lżej, skoncentruję się już na tym, żeby najwyższa forma była w lutym 2010 r. w Vancouver.

Igrzyska to cel długofalowy, a w tym sezonie co pana zadowoli?

- Mam nadzieję, że przez te intensywne treningi wyniki w PŚ nie będą drastycznie złe. Chcę na koniec wrócić do pierwszej dziesiątki klasyfikacji generalnej PŚ.

Miejsca na podium?

- Oby jak najwięcej. Ale prawda jest taka, że ciężko to skalkulować. Miewałem już sezony, z których byłem zadowolony, choć nie stałem na podium ani razu, ale byłem wysoko w PŚ, a były też takie, że biegałem słabo, ale zdarzały mi się superbiegi i byłem na podium. Trudno wybrać. Chciałbym i jedno, i drugie.

Po raz pierwszy przygotowywał się pan do sezonu całkowicie poza kadrą. Czy trener Roman Bondaruk bez mrugnięcia okiem zgodził się na indywidualne treningi?

- Od dawna o tym rozmawialiśmy. Ja to miałem w głowie, ale trener sam zaproponował. Latem jeździł ze mną tylko masażysta. Ale non stop konsultowałem się z trenerem Bondarukiem przez telefon. Wszystko było pod kontrolą.

Czy samodzielne treningi to trochę taka przymiarka do pracy trenera po definitywnym zakończeniu kariery?

- Przyznaję, że trochę pod tym kątem na to patrzyłem. Chciałem przećwiczyć ostry reżim treningowy na sobie, a nie od razu na innych (śmiech).

To jak wyglądały samotne przygotowania do sezonu?

- Zacząłem pod koniec maja. Najpierw dużo roweru, biegów, nartorolek i bardzo dużo strzelania, m.in. ćwiczenia wypracowania postawy strzeleckiej bez strzałów ostrą amunicją. Bardzo późno zacząłem jeździć na nartach. I dobrze, bo teraz czuję głód ścigania. Chciałem też odmiany, bo od 15 lat jeździliśmy w te same miejsca. Tym razem byłem w Zakopanem, Dusznikach, na Litwie, Łotwie, w Estonii, a dopiero na końcu w Austrii na lodowcu, gdzie dołączyłem do reprezentacji. Starałem się więcej pracować nad techniką. Ciągle popełniałem błąd, że nie jeździłem na całej powierzchni narty, za bardzo "kantowałem". Udało mi się to wyeliminować, więc mam nadzieję, że to poprawi czasy biegu.

Mówi pan o głodzie ścigania, a głód strzelania też pan ma?

- Ze strzelaniem różnie bywa. To jest teraz mój największy problem w czasie startów. Strzelam nierówno. Ale latem mocno pracowałem. Miałem lepsze wyniki niż latem rok wcześniej.

Ile już kilometrów pan przebiegł od lata?

- Ok. 6-6,5 tys. km i ok. 6 tys. strzałów. W poprzednich latach bywało mniej, ale jak mówiłem, teraz ostrzej trenowałem, bo jest sezon przedolimpijski.

Zdrowie dopisuje?

- W poprzednim sezonie przeziębiłem się. Z głupoty. Napiłem się czegoś zimnego na trasie i miałem problemy. Teraz jestem już o to doświadczenie mądrzejszy.

Dochodzą jakieś sygnały od konkurencji? Kto będzie mocny w tym sezonie?

- Głównym faworytem jest oczywiście Bjoerndalen, ale dużo namieszać może też młody 23-letni Norweg Emil Hegle Svendsen. Moim zdaniem między nimi rozegra się walka o PŚ. Może do nich dołączyć Rosjanin Maksym Czudow, o ile będzie dobrze strzelał.

Spotkał pan Bjoerndalena podczas przygotowań?

- Wpadliśmy na siebie w Austrii, na lodowcu, na 3200 m n.p.m. Wymieniliśmy uprzejmości. Nikt tak do końca nie zna tajemnicy jego sukcesu. Na pewno przygotowuje się zupełnie inaczej niż większość - ale jak? To enigma. On nawet na treningu wygląda jak taki mały autobusik, który wyprzedza wszystkich po kolei, jakby poruszali się w zwolnionym tempie.

Czy Bjoerndalen określa jakąś datę swojego odejścia?

- Chce pobić rekord Björna Daehlie - 12 medali olimpijskich [Bjoerndalen ma 9] i rekord Ingemara Stenmarka zwycięstw w zimowym Pucharze Świata [86, Bjoerndalen - 82]. Na pewno będzie więc startował co najmniej do Vancouver.

Co ze sprzętem? Zmienił pan karabin?

- Broń Boże! W zeszłym sezonie za dużo kombinowałem, zmieniłem lufę i kolbę i były z tym tylko problemy. Dlatego teraz nic nie zmieniałem.

A poza karabinem dużo nowości?

- Prawie wszystko jest nowe. Zmieniłem narty, wiązania, a także kijki i buty. Najważniejsza jest zmiana nart. Jak kilka lat temu przechodziłem na madshusy, to mało zawodników biegało na tych nartach i dostawałem od producenta najlepsze modele. Ale ostatnio to się zepsuło, bo coraz więcej osób biega na madshusach i pojawiały się problemy z wyborem. Postawiłem więc na fishery. Zostałem dobrze potraktowany. Na dzień dobry dostałem 12 par, ale na każdych zawodach mogę sobie dowolnie dobierać.

Nie boi się pan, że te wszystkie zmiany odbiją się na wynikach?

- Każdy kombinuje, to w biatlonie normalne. Chcę na jednej pętli urwać jeszcze po cztery-pięć sekund. Mam nadzieję, że z nowym sprzętem właśnie mi się to uda. Już się do niego przyzwyczaiłem, bo od czerwca trenuję w nowych butach i z nowymi kijkami. W październiku zacząłem jeździć na fisherach.

W związku jest nowy sponsor - firma Viessmann. Czy rzeczywiście jest tak, że wreszcie niczego wam nie brakuje i przygotowania idą jak należy?

- Jak czasem myślę o przeszłości i przygotowaniach teraz, to aż żal ściska za gardło, że niedługo będę kończył karierę. Szkoda, że 15 lat temu nie mieliśmy takich warunków.

Przykłady?

- Kilka lat temu, jeszcze pod starym zarządem, trzeba było chodzić po prośbie po firmach, żeby załatwić najdrobniejszy techniczny szczegół. Teraz jest porządna ekipa serwismanów, są pieniądze na wyjazdy, przygotowania w najlepszych warunkach. Każdy problem jest do rozwiązania. Naprawdę szkoda, że dopiero teraz.

Rosyjski serwisman zostaje?

- Żenia Durkin [zarabia ok. 4 tys. euro - więcej niż trener kadry] zostaje i bardzo bym chciał, żeby był aż do igrzysk w Vancouver. Ale Durkin wychowuje już swoich następców. Żenia mówi, że Wiesiek Ziemianin umie już 90 proc. tego co on. Mamy teraz cały zespół serwisowy, bo dochodzi jeszcze dwóch "testowaczy" nart.

Na jakich dystansach najbardziej lubi pan teraz się ścigać?

- Nie ma różnicy. W młodości dobrze czułem się tylko na 20 km, ale teraz lepiej biegam sprinty i bieg na dochodzenie. Start masowy na 15 km też jest w porządku.

Ciągle startuje pan w sztafecie. Nie myślał pan, żeby ją odpuścić?

- Mam sentyment, bo przez lata tylko w niej osiągaliśmy przyzwoite wyniki. Mam nadzieję, że te czasy wrócą. Trzeba dać czas młodym. Krzysiek Pływaczyk zrobił błyskawiczne postępy. Teraz doszedł Łukasz Szczurek, który miał świetne wyniki w juniorach. Oczywiście to nie od razu przełoży się na seniorskie sukcesy, ale nadzieja jest.

Nasza kadra kobiet może czymś zaskoczyć?

- Liderką jest Magda Gwizdoń, nic się nie zmieniło. Jest nieobliczalna, ale stać ją na podium. Dobrze, że za jej plecami jest grupa pięciu-sześciu zawodniczek na równym poziomie, które walczą o miejsca w Pucharze Świata.

Obawia się pan początku sezonu, tych pierwszych startów?

- Po lecie czułem się świetnie fizycznie. Ale już wiele razy miałem tak, że w startach kontrolnych przed sezonem wypadałem rewelacyjnie, ale w PŚ było słabo. Zawsze do pierwszego startu jest więc niepewność. Ja zazwyczaj potrzebuję trochę czasu, żeby się rozkręcić. Nie spodziewam się więc rewelacji na początku, ale będę zadowolony, jak wielka forma przyjdzie na lutowe MŚ, które po raz pierwszy będą poza Europą - w Korei Płd.

Czuje się pan spełniony jako sportowiec? Jest pomysł, żeby pana nazwiskiem nazwać obiekt biatlonowy na Kubalonce...

- Chyba jednak wolałbym, żeby trasa nazywała się inaczej. Głupio byłoby startować na trasie własnego imienia. Nie czuję się jeszcze spełniony jako sportowiec. Mam co najmniej dwa niezrealizowane marzenia. Jedno - to założyć choć na chwilę żółtą kamizelkę lidera PŚ, a o drugim powiem za półtora roku...

Złoto w Vancouver?

- Bez komentarza. Odpowiem za półtora roku.

Więcej o:
Copyright © Agora SA