Tomasz Lis o fascynacji żużlem: Wpadłem po uszy

Kibicem piłkarskim zostać łatwo. A żużel albo się czuje, albo nie. Kiedyś byłem nim zafascynowany, później gdzieś mi uciekł. Ale teraz znów wpadłem po same uszy

Tomasz Gollob: Rozwiązałem wszystkie zagadki

Paweł Rzekanowski: W niedzielne popołudnie kolejka ligowa, w poniedziałek emisja pańskiego programu. Trudno to pogodzić?

Tomasz Lis: Oj, jest ciężko. Naprawdę. Z jednej strony jest poczucie obowiązku, a jednocześnie to, co się lubi robić - praca. Z drugiej aż kusi, żeby obejrzeć mecz, poczuć tę atmosferę.

Skąd się bierze polska fascynacja żużlem?

- Jakby był pan pierwszy raz na żużlu, mając pół roku...

... byłem dzieckiem, ale o kilka lat starszym.

- Jeśli ktoś żyje żużlem jako dziecko - usłyszy wtedy warkot maszyn, poczuje charakterystyczny zapach - pokocha ten sport. Żużel albo się czuje, albo nie. Nie ma wyjścia pośredniego. U mnie zwyciężyła ta pierwsza. Żużlem byłem zafascynowany, ale później trafiłem do Warszawy, gdzie nie ma wielkich tradycji pod tym względem. Więc gdzieś mi on uciekł. Ale ostatnio do żużla wróciłem. I można powiedzieć, że właściwie po same uszy.

Dlatego pędzi pan w niedzielę na stadion do Zielonej Góry, by obejrzeć mecz i nocą wraca do Warszawy na poniedziałkowy program?

- To faktycznie spora eskapada. Ostatnio wybrałem się do Zielonej Góry bardzo, bardzo wczesnym porankiem. Po meczu powrót do Warszawy, w poniedziałek już emisja. Można powiedzieć, że przy wypadach na spotkania terminarz robi się mocno napięty (śmiech). Powroty do Warszawy z wypadów do Zielonej Góry to praktycznie noc bez snu. Ale warto.

Aż takie emocje?

- Ogromne. Muszę przyznać, że dość mocno angażuje się w to, co dzieje się w lidze. Byłem w ubiegłym roku na meczu Falubazu [tak nazywała się drużyna z Zielonej Góry w latach dzieciństwa Lisa] z Unibaksem. Z mojego punktu widzenia to było najgorsze spotkanie w życiu.

Bo rodzinna Zielona Góra przegrała?

- Do ostatniego biegu w meczu Toruń robił z nami, co chciał. Niesamowite! Wiesław Jaguś [lider Unibaksu] sam wygrał mnóstwo biegów, torunianie byli świetni.

Żużel jest ogólnie kojarzony jako sport prowincjonalny.

- Ależ skąd! Dlaczego?

Nie ma go w dużych miastach.

- Nie szkodzi. Czemu to przeszkadza?

Nie rozwija się, nie jest popularny w całym kraju - jak futbol, siatkówka, koszykówka. Zamiłowanie do żużla może przenieść się z małych miast do dużych?

- Przede wszystkim: niemałych. Toruń, Bydgoszcz, Częstochowa, Zielona Góra, Gorzów, Tarnów - to wszystko są średniej wielkości polskie miasta. A przecież żużel - ale I-ligowy - jest jeszcze w Gdańsku, Bydgoszczy. Rozwija się w Poznaniu. Nie jest tak źle.

Liga chce podbić też Warszawę.

- Powiem panu szczerze i może wbrew ogólnej opinii: nie jestem entuzjastą takiego rozwiązania. Tak jak teraz jest dobrze. Niczego nie zmieniajmy, bo wtedy żużel straci swój urok. Od razu, jak zaczęliśmy o tym rozmawiać, przypomina mi się sytuacja z poniedziałku. Oglądałem w TVP Sport powtórkę meczu Atlasa Wrocław z Unią Tarnów. Nie ma nawet o czym rozmawiać, żal było patrzeć.

Na widowisko?

- Nie, na trybuny! We Wrocławiu brakowało ludzi. Oni są ogromnie ważni dla klimatu meczu. W porównaniu z tym, co się dzieje w Toruniu, Bydgoszczy, Lesznie czy mojej Zielonej Górze - wszędzie tam jest fantastyczna atmosfera - takie puste trybuny są straszne. To kompletnie mija się z celem. W Zielonej Górze czy Toruniu żużel nie jest jedynie sportem - to sposób spędzania wolnego czasu, fascynacja całych rodzin.

Czyli jednak żużel to sport miast, gdzie nie ma np. wielkiego futbolu?

- Patrzę na to inaczej: ten sport jest w dobrym miejscu. Polska liga to zdecydowanie najlepsze, najmocniejsze rozgrywki na świecie. W jakiej innej dyscyplinie jest podobnie?

Żadnej.

- Druga sprawa: zawodnicy - gwiazdy, mistrzowie świata - Polskę traktują priorytetowo. Przyjeżdżają tutaj zarabiać ogromne pieniądze - to oczywiste. Ale przez to dla nich start w Toruniu, Lesznie czy Zielonej Górze jest najważniejszy.

Poprawiajmy to, co jest, ale z głową. Oczywiście można w jakiś sposób próbować zarazić tym sportem Warszawę i inne duże miasta. Ale ja w taką ekspansję kompletnie nie wierzę. Prawdę mówiąc, jeśli jakaś liga potrzebuje w Polsce dużych zmian, to w najmniejszym stopniu jest nią żużlowa.

Piłkarska?

- Wie pan, gdyby na to porównanie spojrzeć z innego, czysto społecznego punktu widzenia, o ileż łatwiej jest zostać kibicem piłkarskim niż żużlowym...

Tak, jak łatwiej wyciągnąć piłkę i iść z kolegami na boisko, niż kupić motocykl i znaleźć tor do ścigania.

- Piłką nożną można się zainteresować nawet, jeśli nie ma w mieście żadnej drużyny. Wystarczy w telewizji obejrzeć mecze reprezentacji, doskonałe spotkania w Lidze Mistrzów. Wybór jest ogromny. Z żużlem już gorzej. Pod tym względem jest mało dostępny.

A do żużlowców trzeba mieć duży szacunek. Kiedyś wsiadłem na prawdziwy motocykl - taki, na którym oni się ścigają na torze. Trzeba mieć naprawdę mocne nie tylko ręce, ale i nerwy, żeby na nim pędzić na wąskim torze w towarzystwie trzech innych zawodników, czuć ich łokcie, możliwość upadku. Z trybun może to wyglądać jako coś łatwego, ale to złudne.

Ktoś, kto nigdy nie był na stadionie, nie obejrzy tego na własne oczy, nie rozumie, czym właściwie się ekscytują tysiące ludzi. Trudno, by dorosły mężczyzna pierwszy raz poszedł na mecz i stwierdził, że to świetna rywalizacja. Ciężko jest zostać fanem w wieku 14, 20 czy 30 lat.

Liczy się dzieciństwo.

- Dokładnie tak. Mogę powiedzieć na swoim przypadku: z tym trzeba się urodzić, chodzić z kolegami na stadion, podpatrywać, jak zawodnicy przygotowują sobie motocykle, jak przeżywają mecze. To dla dziecka przeżycie, ale później powoduje, że żużel jest w nim cały czas. Sporo się mówi o fenomenie tego sportu w Polsce. A on się po prostu przenosi, przechodzi z pokolenia na pokolenie.

Telewizyjne transmisje z żużla w rękach zawodnika!

Żużlowa pasja Lisa

Tomasz Lis ma 42 lata - dzieciństwo w Zielonej Górze zbiegło się z największymi sukcesami drużyny żużlowej, która była wtedy w lidze potentatem. Lis miał siedem lat, kiedy Falubaz zdobył pierwszy medal. Jako nastolatek cieszył się z trzech drużynowych mistrzostw Polski. Ostatni mecz obejrzał w 1984 r., później wyjechał do Warszawy, był dziennikarzem TVP, korespondentem w USA, twórcą "Faktów" w TVN. Na trybuny stadionu żużlowego wrócił w ubiegłym roku. Niedawno poprowadził prezentację zielonogórskich żużlowców. Analogicznie do swojego znanego programu nazwał ją "Co z tym Falubazem".

Zagraj w "Wygraj Ligę Żużla" - czeka 40000 zł

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.