Wojciech Fibak po Masters: Polscy debliści za mało atakowali

- Mariusz Fyrstenberg i Marcin Matkowski grają ostatnio bardziej ofensywnie niż kiedyś, wyciągnęli wnioski, ale to wciąż nie wystarcza - ocenia Wojciech Fibak.

Najwybitniejszy polski tenisista w historii ocenia występy polskich deblistów na zakończonym w ten weekend turnieju Masters w Londynie.

Jakub Ciastoń: Trzech Polaków na Masters - takiej reprezentacji nie mieliśmy jeszcze nigdy.

Wojciech Fibak: To świetnie, że Polska boczną furtką dostaje się do wielkiego tenisowego świata. Mariusz Fyrstenberg, Marcin Matkowski i Łukasz Kubot byli na kończącej sezon imprezie razem z Nadalem, Federerem, innymi czołowymi singlistami. Świat na pewno to zauważył. Debla nie można lekceważyć, od zawsze był elementem kultury tenisowej, szczególnie tej anglosaskiej, za którą zawsze tęskniliśmy. Do dziś większość ludzi na całym świecie w klubach gra w debla, a nie w singla. Jedyna różnica jest, niestety, taka, że teraz w debla nie grają już najlepsi singliści. Za moich czasów grali wszyscy. Moimi partnerami było co najmniej dziesięciu liderów singlowego rankingu. Odwrót zaczął się od Andre Agassiego i Pete'a Samprasa, oni pierwsi skupili się wyłącznie na singlu. Dziś mamy niemal totalną specjalizację, ale w niczym nie umniejsza to sukcesu Polaków.

Zarówno Mariusz z Marcinem, jak i Łukasz z Oliverem Marachem wygrali swoje pierwsze mecze, ale mimo to nie awansowali do półfinałów.

- Bo obie pary grały trochę za mało ofensywnie. Marach zostawał z tyłu siatki nawet przy własnych gemach serwisowych. W sytuacji, gdy z drugiej strony siatki biegał klasyczny amerykański debel Bob i Mike Bryanowie, nie mogło się to inaczej skończyć. Marach szukał punktów mijankami z tyłu kortu i lobami. Amerykanie wcześniej czy później musieli go przełamać. Nie da się samą obroną wygrywać ważnych punktów. Mariusz i Marcin grają ostatnio bardziej ofensywnie niż kiedyś, wyciągnęli wnioski, ale to wciąż nie wystarcza. Szczególnie z parami, które mało znają, tak jak czesko-słowacka para, czy duetami złożonymi z singlistów.

Dlaczego to, że Marach zostaje z tyłu kortu, ma takie wielkie znaczenie?

- Bo ich rywale zazwyczaj poruszają się w klasycznej deblowej linii. Jeśli Marach zostaje z tyłu, przeciwnicy za chwilę we dwóch są przy siatce i jeśli tylko dostaną podniesioną piłkę, to mogą ją skończyć. Jeśli grają z kimś słabym albo grają z kimś po raz pierwszy, to przez zaskoczenie mogą wygrać. Ale na dłuższą metę w deblu to nie jest dobra taktyka. Doświadczona para, jak Bryanowie, sobie z nimi zawsze poradzi. To trochę dziwne, bo jak Kubot serwował, to Marach umiał zagrać wolejem. Widocznie nigdy nie nauczył się grać serwis - wolej. To jest dla niego nienaturalne. Kubot jest atakującym tenisistą, ale też robi to niekonsekwentnie. Muszą więc jeszcze kilka rzeczy poprawić, ale i tak osiągnęli sukces. Dla Kubota debel jest też furtką do singla. To dzięki Marachowi tak bardzo się rozwinął i awansował do pierwszej setki.

Mariusz z Marcinem w tym roku wyjątkowo często przegrywali z parami złożonymi z dwóch singlistów albo z parami, które słabo znają. Z czego to wynika?

- Zrobili duży postęp, ale powinni sobie postawić za cel awans do pierwszej dziesiątki indywidualnego rankingu deblistów. Ranking par jest też ważny, ale jednak nie pokazuje realnej siły. Powinni spróbować też osiągnąć jakiś dobry wynik w Wielkim Szlemie. Nie mogą sobie pozwolić na porażki z kimś w typie Tommy'ego Robredo. Takiego hiszpańskiego singlistę powinni zjeść, a nie przegrywać. Nie umieją, bo singliści mają bardziej urozmaiconą grę techniczną. Umieją znaleźć czułe miejsca u deblistów, wiedzą jak ich zranić. Szczególnie deblistów, którzy nie są tak do końca indywidualnie mocni. Mariusz i Marcin ciągle nie umieją sobie z tym poradzić, nie umieją dobrze zamaskować swoich słabości. Ale myślę, że powoli dojdą do tego.

Co pan powie o singlu? Zaskoczyły pana ostateczne rozstrzygnięcia?

- Nigdy w życiu nie spotkałem się z czymś takim, co zdarzyło się na koniec grupy A. Murray mimo wygranej z Verdasco nie wyszedł z grupy, bo zabrakło mu jednego gema, żeby wyprzedzić Del Potro. To było coś niesamowitego. Moim zdaniem Federer, grając z Argentyńczykiem ostatni mecz, doskonale wiedział, co musi zrobić, by przejść dalej. W trzecim secie odpuścił, gdy miał już trzy gemy. To w pewnym secie rewanż na Murrayu za zeszły rok, gdy w Szanghaju Szkot sprawił, że Federer nie wyszedł z grupy. Federer nie jest sobą. Gra kapryśnie, jest wolniejszy, mniej pewny, nie ma dobrej koncentracji, jest bardziej wrażliwy. Gra tak, odkąd urodziły mu się dzieci. Jego żona ciągle z nim podróżuje i myślę, że on się bardzo angażuje w sprawy rodzinne i nie poświęca się w pełni sportowi. Stąd bierze się nieco słabsza forma.

Nadal poniósł klęskę, bo ciągle cierpi po kontuzji kolan i złej decyzji by grać wiosną w Madrycie. Ale Hiszpan gra też ciągle tenis bardzo konserwatywny, pasywny. Niezwykle trudno wygrywa mu się mecze, bo gra ciągle top-spinami, a wszyscy nauczyli się już je odbierać. To jest taki tenis ciągle "pod górę". W przyszłym roku powinien bardziej postawić na płaskie bekhendy, tak wygrywa piłki szybciej.

Finał w sumie trochę rozczarował, bo spodziewaliśmy się w nim Federera i Murraya. Ale Dawidenko i Del Potro zasłużyli na finał, bo obaj zagrali bardzo dobrze. Dawidienko uważany czasem za takiego chuderlawego biegacza zagrał turniej życia. Ale na wygraną zasłużył, od lat jest w czołówce. Del Potro to jest moim zdaniem kandydat na numer jeden po Federerze. Jest bardzo wysoki, ma świetny serwis, ale do tego jest bardzo zwrotny i szybki.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.