Po el. MŚ 2010. Jest makabrycznie źle, może być jeszcze upiorniej

Awans na mundial byłby wyczynem heroicznym, biorąc pod uwagę historię zwycięskich eliminacji, ogólnie zdechłą kondycję polskiej piłki i możliwości kadry z oklapłym holenderskim selekcjonerem, który zachowuje się już klasycznie po polsku - więcej postękuje i się skarży, niż pomaga drużynie, coraz częściej jej szkodzi - pisze felietonista ?Gazety Wyborczej? Rafał Stec

Wejdą czy nie wejdą? Ilu skują? Zawloką na dołek czy od razu do regularnego kryminału wsadzą? Już przed pierwszym meczem eliminacji mistrzostw świata ze Słowenią zrobiło się nerwowo, bo PZPN podjął skrajnie nieodpowiedzialną decyzję, by rozegrać go we Wrocławiu. Wrocław i okolice, jak wiadomo, wywołują w polskich kopaczach przerażenie, odkąd uwzięli się na nich tamtejsi prokuratorzy - zajeżdżają chyłkiem tuż przed ostatnim gwizdkiem, zaczajają się pod szatnią, by przydybać kolejne ofiary, czasem nikczemnie nie pozwalają nawet oczyścić się pod prysznicem.

Chyba wolno już nazwać ich sadystami, skoro postawili (wokół)korupcyjne zarzuty ponad 290 osobom ze środowiska piłkarskiego. Do 300 dobiją dziś czy dopiero jutro? Kiedy stuknie im pięćsetka? Tysiączek? Którego dnia zaczniemy liczyć, z braku wyższych arytmetycznych kompetencji, wciąż przebywających po wolności? Ilu ostanie się sprawiedliwych?

Stawiam fundamentalne dla psychicznego komfortu ludzi naszego futbolu pytania

bowiem jeszcze przed startem kwalifikacji przeczuwałem, że sprawą polską zajmie się najwyższa instancja, że sam przełożony Ratzingera zechce pokarać za moralne skarlenie Bogu ducha winną reprezentację narodową. Miałem rację. Szef wszystkich szefów nie rozdaje klapsów, lecz zsyła plagi nieznane od czasów egipskich. Polacy od początku eliminacji nie zaliczają wpadek, ich kładą nieszczęścia o spektakularności biblijnej - tak straszne, jak bezprecedensowe.

Zaczęło się od posępnego remisu ze Słowenią, któremu towarzyszył dobiegający z trybun rechot działaczowskich darmozjadów z PZPN reagujących euforycznie na nieudane kopnięcia piłkarzy i żarliwie modlących się o ich klęskę. Kilka dni później z rzutu karnego usiłowało naszych ukrzyżować San Marino, na szczęście egzekucji zapobiegł Łukasz Fabiański. Potem nastąpiła porażka ze Słowacją, choć jeszcze w 85. minucie zamiast porażki było zwycięstwo. Reprezentacja przeżyła traumę, która dopada każdą drużynę świata, lecz naszą jakoś dotąd omijała - nigdy wcześniej nie przegraliśmy spotkania o wysoką stawkę w równie okrutnych okolicznościach, po niewyjaśnionym spiętrzeniu pecha i nieudolności na dystansie kilkudziesięciu sekund, jak na złość tuż przed ostatnim gwizdkiem, by nie było czasu na ochłonięcie i odrabianie strat.

Niewybaczalnie zgrzeszył wówczas Artur Boruc, dotąd jedyny stały punkt podparcia w kadrze, teraz wraz z nią staczający się na dno. Wyrżnął o nie w Belfaście, tam, gdzie spłodzili kopacze kolejny mecz straszydło - tak niechlujnie, na granicy sabotażu, za kadencji Leo Beenhakkera reprezentacja jeszcze nie grała. Zapewne również wskutek niesubordynacji selekcjonera, który kręcił w sprawie swych konszachtów z Feyenoordem Rotterdam, aż wreszcie zdemaskowany podjął z nim jawną współpracę, dowodząc, że wbrew publicznie składanemu ślubowaniu polska kadra nie wypełnia mu całego zawodowego życia.

Od nadmiaru niedoli aż jęczy klawiatura, litościwie domknijmy kronikę eliminacyjnej apokalipsy hasłowo - oto bohater eliminacji do Euro 2008 Ebi Smolarek idzie na bezrobocie i kopie tylko rekreacyjnie z kumplami; ligowy superman Paweł Brożek dowiaduje się we wstępie do wstępu do Champions League, że oberwać można nawet od Estończyków, i mimo desperackich błagań o czyjekolwiek zainteresowanie nie wyjeżdża za granicę; wszystkie nasze kluby zostają wyproszone z europejskich pucharów jeszcze przed końcem wakacji; Marcinowi Wasilewskiemu, jednemu z naszych nielicznych chłopów z jajami w poważnym futbolu, belgijski brutal omal nie urywa nogi.

Czy warto jeszcze wspomnieć skandaliczny wypad na sparingi w RPA

od którego jedni piłkarze się wymigali, a inni potraktowali go jak upozorowaną na wypełnianie Ważnych Obowiązków Reprezentacyjnych labę w ciepłych krajach? Chyba nie warto, wystarczy podsumować, że trwa właśnie najgorszy rok polskiej kadry od 1996, który rozpoczęła ona od klęski 0:5 z Japonią, odnosząc zaledwie jedno zwycięstwo - z Mołdawią.

Jest tak makabrycznie źle, że awans na mundial - mimo remisu z Irlandią Płn. teoretycznie wciąż prawdopodobny - byłby wyczynem wprost heroicznym. Heroicznym, biorąc pod uwagę możliwości kadry, ogólnie zdechłą kondycję polskiej piłki, więdnącą siłę oddziaływania Beenhakkera, a także historię zwycięskich eliminacji. Kiedy się nam one ostatnio przytrafiały, drużyna od początku lub niemal od początku zbierała punkty i awans zdobywała na kolejkę przed końcem - wybrańcy Engela po triumfie nad Norwegią mogli sobie pozwolić na klęskę z Białorusią, wybrańcy Janasa nie musieli wygrywać ani remisować z Anglią, Beenhakker po pokonaniu Belgii wystawił rezerwy na Serbię. Teraz piłkarze musieliby finiszować w tempie Usaina Bolta, tyle że na dłuższym dystansie, co jest nierealne, zwłaszcza z oklapłym holenderskim selekcjonerem, który zachowuje się już klasycznie po polsku - więcej postękuje i się skarży, niż pomaga drużynie, coraz częściej jej szkodzi.

Jeśli miałbym wskazać jakiś symboliczny drobiazg

pojedyncze zdarzenie oddające ducha naszego futbolu A.D. 2009, przywołałbym incydent z piłkarzami Cracovii w roli bohaterów, którzy spadli z ligi, a potem, kiedy ich degradacja została wstrzymana dzięki niespełnieniu licencyjnych wymogów przez ŁKS, zażądali od klubu premii obiecanych za utrzymanie się. Oto skondensowana dawka tubylczej mentalności - mało gry z klasą, sporo padliniarstwa wybełtanego z bezwstydem.

Dlatego scenariusz heroiczny, zakładający awans, się nie spełni. Dziejowa sprawiedliwość nie pozwoli, reprezentacja tym razem nie będzie ładnym kwiatem wyrosłym na spalonej ziemi, lecz przeżyje - powtórzmy - najgorszy rok od połowy ubiegłej dekady. Może również zaliczyć jeden z najgorszych, o ile nie najgorszy, występ w eliminacjach do turnieju rangi mistrzowskiej. Choć wylosowała szczęśliwie, choć trafiła na pogrążonych w kryzysie faworyzowanych Czechów, to niewiele brakuje, by skończyła nieopodal spodu tabeli, pięterko nad San Marino. Zgrabnie wkomponowałaby się w tło, stanęła obok Wisły Kraków, która nie przeskoczyła Levadii Tallin. Dla polskich klubów to też rok jeden z najgorszych, o ile nie najgorszy.

Wypatrującym chwili, w którym nasza sparszywiała piłka rozpłaszczy się na dnie, donoszę, że znów udało się zsunąć niżej niż kiedykolwiek wcześniej. Skaranie boskie, jak oni beznadziejnie grają, a przecież nauczyli nas tylko jednego - już wkrótce może być jeszcze upiorniej.

Podyskutuj o felietonie w blogu Rafała Steca

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.