Anna Rogowska: Ostatnie igrzyska - Londyn

- Kiedy skręciłam kostkę tydzień temu, płakałam i mówiłam mu, że to koniec, że nie ma po co jechać do Berlina. Ale on powiedział: ?Otrzyj łzy, zobaczysz, że będzie pięknie!? - mówiła po zwycięstwie Anna Rogowska.

Ten konkurs był jak marzenie. Czy pani wciąż uważa, że śni?

- Kilka miesięcy temu, jak mnie pytaliście o optymistyczny wariant w Berlinie, powiedziałam: dwie Polki na podium. Nikt mi nie uwierzył! A teraz?

Wciąż nie wiem, czy śnię, czy nie, bo było w konkursie tyle emocji. Przecież ja nawet nie wiedziałam, czy wystartuje w nim. Trener jako jedyny wierzył bez wątpliwości. Kiedy skręciłam kostkę tydzień temu, płakałam i mówiłam mu, że to koniec, że nie ma po co jechać do Berlina. Ale on powiedział: "Otrzyj łzy, zobaczysz, że będzie pięknie!"

Jak się dzieje coś złego w moim życiu, to ja robię wszystko, aby to zmienić i chce dać z siebie wszystko, 110 procent. W poniedziałek to się udało również dlatego, że nie odczuwałam wielkiej presji w tym starcie. Najlepsze miejsce jakie miałam na mistrzostwach świata to szóste. Wiedziałam, że wszystko, co osiągnę powyżej tego będzie sukcesem. Więc jak przystąpiłam do drugiej próby na 4,65 m - ta zrzutka tylko mnie zmobilizowała - miałam świadomość, że plan minimum osiągnęłam.

Teraz przed panią długa kariera i do każdego konkursu będzie pani przystępować jako mistrzyni świata i jako ta, która pokonuje Isinbajewą...

- Mogę jeszcze długo skakać, ale skończę ze sportem w Londynie w 2012, nawet gdybym zdobyła złoty medal. To będzie moja ostatnia olimpiada. Być może - tego jeszcze z trenerem nie przedyskutowaliśmy - będę jeszcze startować w 2013 roku, kiedy mistrzostwa świata odbędą się w Moskwie. Tak naprawdę mogłabym startować dłużej. W Berlinie skakała Stacy Dragila, mój idol z wcześniejszych lat, która jest o 10 lat starsza ode mnie, ma nawet rekord życiowy taki sam - 4,83 m. Ale po Londynie będę chciała odejść od sportu, powiększyć rodzinę, mieć dzieci. Do igrzysk poświęcam się tylko skokowi o tyczce.

Denerwuje to panią, że wszyscy mówią o porażce Isinbajewej, a tak rzadko o pani zwycięstwie?

- Nie podchodzę tak do tego. Ja odniosłam sukces, ona poniosła porażkę i obydwa te twierdzenia są prawdziwe. Ona była faworytką stadionu w walce ze mną. I jej porażka jest oczywiście dużym wydarzeniem. Co więcej, nie jestem jedyną osobą, która pokonała Jelenę w mistrzostwach świata, bo przecież wszystkie pokonałyśmy. Ona była w tym konkursie najsłabsza.

Ale przez to, a właściwie przez jej dwie porażki z panią - bo przecież wcześniej wygrała pani z nią w Londynie - świat tyczkarski się zmienił od poniedziałku...

- Przede wszystkim to jest coś bardzo dobrego dla naszej konkurencji. Takie ciągłe zwycięstwa jednego sportowca przez wiele lat są dla kibiców nużące i monotonne. Sport będzie dzięki temu ciekawszy. Jeśli będą się takie sytuacje zdarzać jej częściej, to będzie też ciekawiej. Ale każda porażka czegoś uczy. I ja też.

Mam dla Jeleny ogromny szacunek. Nikt nie skacze wyżej niż ona. Ma prawo mieć słabszy dzień, ma prawo mieć kontuzję. Okazało się, że jest jedną z nas, w co wcześniej ciężko było uwierzyć.

Zdaje sobie sprawę, że po wczorajszym zwycięstwie przyjdą i porażki i wygrane. Taki jest los każdego sportowca.

Wielkim zaskoczeniem była już jej porażka w Londynie.

Tutaj myślałam, że pokonanie przez nią 4,75 to pestka. Ale na mistrzostwach świata ciąży na nas ogromna presja. Takie przypadki się więc zdarzają.

Czy ten konkurs można porównać do pani dotychczasowego największego sukcesu - zdobycia brązowego medalu w Atenach?

- W Berlinie było dużo trudniej. Tym razem byłam tak skupiona, aby ten konkurs przetrwać, myślałam o tym tak mocno, że chyba dzięki temu poszło tak dobrze. Ostatnio po prostu tyczka była dzień i noc, bo śniły mi się skoki. Marzyłam o tym, aby mistrzostwa świata już się zaczęły. Jadąc już na skocznię w sobotę mówiłam do trenera "W końcu, nareszcie", bo już byłam tak wymęczona tym skakaniem w dzień i w nocy. Konkurs to przyjemność, najgorsze było czekanie. Teraz skakanie jest dla mnie największą przyjemnością i to jest wielka zmiana [dwa lata temu Rogowska przeżywała cierpienia, nie mogła długo oddawać skoków z powodu kontuzji dłoni, wcześniej była kontuzja achillesa - rl]

Czy będą dalsze zwycięstwa?

- Będą, dlaczego nie. Każda z nas się rozwija.

Ale też zdarzają się długie okresy kontuzji, a co za tym idą wątpliwości i pytań z gatunku "co ja tu robię?".

- No tak, ale ja jestem tą samą osobą, która skakała trzy czy cztery lata temu, o których mówicie, że były tak beznadziejne. Ja nie miałam problemów technicznych samych z siebie. Zostały one spowodowane kontuzjami. W 2007 roku w środku sezonu przez trzy miesiące nie mogłam skakać. To musiało się odbić na mojej formie. Setek skoków nie dało się odrobić w miesiąc i odbudować dobre samopoczucie na skoczni. Zajęło tyle czasu, ile zajęło. A przez ten czas zdobyłam medale na halowych mistrzostwach świata. Może dla niektórych były to zawody drugiej kategorii, ale dla mnie były to mistrzostwa świata, w których skakały wszystkie najlepsze dziewczyny.

Nie zawsze były sukcesy, to prawda, ale oboje z trenerem wiedzieliśmy, że to co wygląda na brak sukcesu nie, do końca jest prawdą. Wiemy oboje, jak wyglądały treningi, co nam się na nich udało zrobić a co nie. Tylko z taka wiedzą można ocenić wyniki zawodów jako sukces lub porażkę.

Zdaje się, że nawet w tym konkursie miała jeszcze pani rezerwy mocy, Nawet nie wyjęła pani najtwardszej tyczki...

- Nie zdążyłam jej użyć. Zresztą nie użyłam jej ani w Berlinie, ani w Bydgoszczy, gdzie skoczyłam 4,80. Tu użyłam drugiej pod względem twardości tyczki. Tylko, że w Bydgoszczy wybrałam ją na dopiero przy próbie na 4,80 m, a tutaj wzięłam ją już na 4,75 m i atakowałam z nią - nieudanie - 4,80 m. Ale ta najtwardsza była przygotowana. Gdyby Jelena skoczyła 4,75 m lub 4,80 m, nie wiem, czy ja nie skoczyłabym w odpowiedzi więcej. Ta tyczka dała mi pierwszy tytuł mistrzyni Polski i mistrzyni świata. Już jest cała wycałowana w podzięce.

Miała pani coś w plecaku co przyniosło szczęście?

- Staram się pozbywać rzeczy, które przynoszą mi pecha. Trener nie może na przykład przychodzić w pewnej koszulce, która przynosi pecha. Natomiast miał wczoraj koszulkę, która przynosi szczęście. Tylko, że nie mógł jej założyć, więc była schowana w plecaku. To ta, w której był między innymi gdy skakałam w Londynie i pokonałam Jelenę pierwszy raz [koszulka ta jak się okazała nie należy do oficjalnego stroju polskiej reprezentacji, który obowiązuje zawodników i trenerów - rl].

Według fachowców bardzo poprawiła się pani technicznie, to prawdopodobnie wpływ intensywnie prowadzonych ćwiczeń gimnastycznych. Sa takie elementy, których nie robiła pani kiedyś?

- Z tymi rzeczami muszę uważać, bo pojawiają się jednocześnie problemy ze ścięgnem achillesa. Salta robię do gąbki, aby nie zrobić sobie krzywdy.

Na rękach pani chadza czasem w takim razie? Oszczędzają się achillesy...

- Tak, ale pojawiły się kłopoty z nadgarstkiem. I musiałam przestać.

Jakie ma pani teraz plany?

- Na pewno wystartuję na mityngach Złotej Ligi w Zurychu, potem w Brukseli i Salonikach, w światowym finale IAAF. Bruksela jest bardzo szczęśliwa, bo dwa padł tam rekord Polski. A ja przed sezonem postawiłam sobie trzy cele. Pierwszy to mistrzostwo Polski, którego jeszcze nie miałam, zawsze byłam druga. Udało się. Drugim celem był medal mistrzostw świata i znów się udało, i to jak. Trzecim celem, uważałam wtedy, że najłatwiejszym, było pobicie rekordu Polski. Nadal się to nie udało. Pięć metrów to jeszcze trochę za dużo w tym roku, ale 4,90 m jest w zasięgu.

Ale na treningu skacze pani pięć metrów przez gumę?

- Skaczę. Ale teraz przez gumę skaczę coraz rzadziej. Częściej przez poprzeczkę. Sa to treningi, które kiedyś były dla mnie nieosiągalne. Mój rekord na treningu to 4,72 m. Skoczyłam tyle we wtorek, dzień przed konkursem.

Lekkoatletyczne Mistrzostwa Świata Berlin 2009 ?

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.