Król Ronaldo kontra książę Messi

Cristiano Ronaldo czy Leo Messi? Ubiegłoroczny dylemat mogło rozwiązać chyba tylko ogólnoplanetarne referendum, wszelkie plebiscyty - wygrywane hurtem przez Portugalczyka - ognistych sporów nie ugasiły.

Skoro futbol jest najbardziej demokratycznym sportem, bo każdy go kiedyś, choćby przez kilka sekund, uprawiał, i niemal każdy jest wytrawnym znawcą jego zagadnień, to nie wolno żadnym samozwańczym mędrcom pozostawiać kwestii tak fundamentalnej jak wybór najwybitniejszego gracza globu.

Zwolennicy Ronaldo podnosili argument najoczywistszy, wytykając Messiemu, że rozdawał bezwartościowe błyskotki - nie przywiódł Barcelony do sukcesu, więc jego boiskowe harce były czystą sztuką dla sztuki. Zwolennicy Messiego ripostowali, że Ronaldo, który zaskakująco rzadko strzelał gole potęgom, umie się głównie znęcać nad słabszymi. Gdy wpadnie na przeciwnika równego sobie, traci rezon i jakby go nie było. Man Utd czy Barcelona? C.Ronaldo czy Messi?

Bieżący sezon zarzuty obu stron unieważnił, bo obaj fenomenalni piłkarze jeszcze się rozwinęli. I staną naprzeciw siebie w finale Ligi Mistrzów, co tylko utwierdza świat w przeświadczeniu, że wspanialszej kulminacji niż barcelońsko-manchesterska wymyślić się nie dało. Zobaczymy w środę bój o Puchar Europy, zobaczymy pojedynek o tytuł gracza roku. Choćbyśmy nie wiem ile się bowiem nasłuchali zachwytów nad klasą Xaviego, Iniesty, Vidicia czy Rooneya, masową wyobraźnią zawładną Messi z Ronaldo. I znów w głosowaniach liczyć się pewnie będą tylko oni.

Różnią się radykalnie i wszystkim, do porównań wprost zapraszają. Ronaldo prowokuje, irytuje obrażalskimi minami (po "niesłusznych" decyzjach sędziego wręcz histerycznymi) i w ogóle arogancką mową ciała, przeciwnicy niekiedy zarzucali mu, że na boisku szpanuje zbędnymi technicznymi trikami, by ich poniżyć. Kontrowersje, delikatnie rzecz ujmując, wywołuje nawet wśród fanów Manchesteru Utd., bo w zeszłym roku bez skrępowania krzyczał, że chce się wynosić do Realu Madryt, a wobec sprzeciwu pracodawcy palnął, że czuje się niewolnikiem. Jego liczne konkubiny znamy nie tylko z nazwiska, ale i anatomicznych szczegółów, bo raczej nie dobiera ich spośród cnotliwych dam, które ramiona ośmielają się odkryć tylko na plaży w tropikach. Sam też lubi się pokazać, nawet na głowie niczego nie pozostawia przypadkowi, każdy wypomadowany włos leży grzecznie tam, gdzie leżeć mu kazano. Słowem, Portugalczyk jest doskonałym wytworem czasów, w których najwyższy poziom świadomości osiągają ci, którzy zrozumieją, że rzeczywistość poza tabloidami nie istnieje.

Messi wygląda jak zdjęty z podwórka, niepozorny urwis, który nie zna rozkoszy życia poza dryblowaniem i strzelaniem goli. Nie śledzimy bezpośredniej transmisji z jego pożycia miłosnego, w trakcie pisania tego felietonu musiałem sprawdzać, czy w ogóle ma żonę, narzeczoną lub kochankę, rywale lubią go i szanują, kibiców też nie złości gwiazdorskimi manierami, a zawiadowcom rozplotkowanych rubryk transferowych nie strzeliło do głów, by go przenosić z Barcelony, bo Argentyńczykowi za dobrze na Camp Nou. Bezruch i nuda, do tego chłopca najwyraźniej nie dotarło, że bycie następcą Maradony nakłada na niego też pewne obowiązki pozaboiskowe.

Ale to nie wszystko, przedstawicielami kompletnie odmiennych gatunków okazują się nasi bohaterowie dopiero z piłką przy nodze. Ronaldo traktuje ją z buta w sensie ścisłym, Messi - przytula. I właściwie wypadałoby zamilknąć, każde dodatkowe słowo o ich pomyśle na futbol tylko rozwodni najważniejsze.

Inaczej posługują się stopami, bo inaczej oceniają odległość dzielącą ich od bramki. Gwiazdor Manchesteru widzi dystans, który musi pokonać kopnięta piłka. Nie zna umiaru, wciąż bada granice swoich możliwości - w ćwierćfinale strzelił Porto gola z 39 jardów, w półfinale przyłożył Arsenalowi już z 41 jardów (rachuby wyspiarzy; nie będę przeliczał na nasze). Przed rzutem wolnym przyjmuje pozę rewolwerowca, rozstawia szeroko stopy, chce w kopnięciu skumulować całą dostępną energię. Kiedy staje bardzo daleko od bramki, nie bawi się w subtelności, nie kopiuje wirtuozerskich prób innych specjalistów od uderzania nieruchomej piłki. Brutalnie mówiąc, stawia na tępą siłę.

Ci, którzy rzucają przymiotnikami jeszcze mniej ceremonialnymi (ekstremiści styl Ronaldo nazywają prymitywnym, nie widzą, że z bliska uderza w sposób wyrafinowany) wolą wyszukany repertuar Messiego. Argentyńczyk też nie obawia się sporego dystansu dzielącego go od bramki, ale widzi w nim drogę, którą trzeba przemierzyć z piłką, jak pisałem wyżej, przytuloną do stopy. W trakcie biegu dotyka ją czule, nie odsuwa jej dalej niż na kilka centymetrów od buta, najpewniej zawsze chciałby wpadać do siatki razem z nią. Jego styl ma skromniejszy elektorat negatywny niż ciosy Ronaldo, jest bowiem bliższy temu, co tradycyjnie przywykliśmy uważać za najczystszy futbolowy talent. Bohaterami podwórek zostają sprawni dryblerzy, nie drągale obdarzeni najmocniejszym kopem. Akcjami wszech czasów obwołujemy slalomy a la Maradona czy Baggio, strzały rozrywające siatkę spadły raczej do rangi ciekawostek.

Ronaldo nie sposób już wypominać, że nie rozstrzyga najważniejszych gier, bo rozstrzyga - jesienią nie uciułał w Lidze Mistrzów ani jednego gola, wiosną strzelał wszystkim (Interowi, Porto, Arsenalowi). Teraz nie całkiem przekonani do jego talentu marudzą: zbyt wiele zawdzięcza swojej sile, bez niesamowitego uderzenia byłby trochę więcej niż średniakiem.

Przypomina się retoryka stosowana dla podważenia klasy jego poprzednika w Manchesterze - Davida Beckhama. Piłkarza rzekomo niezbyt się wybijającego, który zatrzęsienie przywar miał skrywać za doskonałymi rzutami wolnymi i dośrodkowaniami. Rzeczywiście, mało umiał. Głosili te tezy poważni eksperci, choć równie dobrze mogliby szydzić z laureatów Konkursu Chopinowskiego, że żadni z nich muzycy, skoro tylko brzdąkać na fortepianie umieją, z kontrabasu cudów by nie wydobyli.

Jeśli Ronaldo ponownie wygra plebiscyty FIFA i "France Football", dołączy do wąziutkiej grupki najwybitniejszych (od Di Stefano po Zidane'a), którzy najważniejsze indywidualne nagrody zdobywali dwa razy z rzędu. I będzie ucieleśniał ducha epoki premiującej na boisku potworną siłę. Messi biegnie trochę pod prąd (wraz z kilkoma innymi gwiazdami Barcy) i dopiero aspiruje do objęcia tronu. To nie przypadek, że piłkarze Chelsea skrępowali go, przez 180 minut półfinału nie pozwalając mu ani poslalomować, ani oddać celnego strzału. Ostatecznym testem w Lidze Mistrzów są, jak wiadomo, starcia z wyspiarzami, a Messi w dziesięciu meczach z angielskimi klubami nie zdobył bramki. Ani jednej.

Podyskutuj o felietonie w blogu Rafała Steca

Copyright © Agora SA