Serie A. Inter mistrzem, Mourinho nie całkiem

Milan przegrał w sobotę w Udinese, więc piłkarze Interu Mediolan zdobyli czwarty z rzędu tytuł, zanim zagrali w niedzielę ze Sieną. A jednak José Mourinho wciąż nie podbił Włoch

W zwykłych okolicznościach trenerowi, który w inauguracyjnym roku pracy zdobywa tytuł w jednej z najsilniejszej lig świata - przekonanej o swej prekursorskiej sile, z rzadka najmującej fachowców z zagranicy, złożono by przypodłogowy pokłon i pogratulowano by fantastycznego wyniku. Mourinho sam jest sobie winien, że traktują go inaczej. Po przylocie do Mediolanu nie powtórzył co prawda sławnej frazy wygłoszonej po objęciu posady w Chelsea ("Jestem wyjątkowy"), ale każdym gestem, westchnieniem i wściekłą tyradą dawał do zrozumienia, że Włochów zaszczyciła wizytą istota wyższego rzędu, a aureoli wokół jego głowy nie dostrzegają jedynie ślepcy.

Tym surowiej ludzie calcio oceniają pracę Portugalczyka, tym trudniej przychodzi im ukrywać schadenfreude po wpadkach Interu. I tym skromniej wyglądają jego osiągi w porównaniu z osiągami poprzednika, Roberta Manciniego. Też znanego z silnej, ekspansywnej osobowości, lecz nie pozującego na guru i sprawiającego wrażenie, że widzi wśród ludzi równych sobie. Porównania trwają cały sezon, bo przecież właściciel klubu Massimo Moratti wymienił trenera, by Inter wzbił się na

ostatni, najwyższy pułap

w europejskiej hierarchii. Na razie się nie wzbił. Mourinho też zdobędzie mistrzostwo kraju, ale zbierze mniej więcej tyle samo punktów (a może ciut mniej), co drużyna Manciniego i miażdżącej przewagi nad wielokrotnie uboższą konkurencją nie wypracuje.

Z Ligi Mistrzów Inter znów odpadł w 1/8 finału, znów w decydujących starciach z angielskim rywalem nie strzelił nawet gola, ale jeśli zejść na poziom detalu, to wypadł najbladziej od dawna - beznadziejnie spisywał się zwłaszcza w rundzie grupowej, dał się wyprzedzić Panathinaikosowi i zgubił punkty na Cyprze. Z ośmiu meczów rozgrywek wygrał zaledwie dwa.

Pozostał jeszcze mniej prestiżowy Puchar Włoch. Mancini dotarł do finału (wcześniej nawet go wygrywał), Mourinho poniósł dotkliwą klęskę w półfinale. Po 0:3 z Sampdorią Genua rozjuszony publicznie zrugał piłkarzy, co zdarza mu się rzadko - przed mikrofonami woli ich bronić za wszelką cenę, także manipulując faktami, problemy rozwiązuje za drzwiami szatni. Wtedy nie wytrzymał, prawdopodobnie wiedział, że poprzednio Inter nie dotarł do finału w sezonie 2003/2004.

Słowem, gdyby zlustrować suche wyniki, sezon pod batutą Mourinho należałoby ocenić niżej od sezonu Manciniego.

Gdyby analizować dorobek Portugalczyka wszechstronniej, też nie zapadłby werdykt dlań przychylniejszy. Styl mediolańczyków nikogo nie wzrusza, ich siermiężną zazwyczaj grę ożywia Zlatan Ibrahimović. Nie Mourinho jest trenerem z innego wymiaru, lecz szwedzki napastnik - piłkarzem wyrastającym ponad całą Serie A, co rusz wpadającym na szalone pomysły i posługującym się piętą sprawniej niż inni prostym podbiciem. Aż strach pomyśleć, jak przynudzałby Inter bez jego improwizacji.

Ewentualne niedomaganie w ofensywie miał pedantyczny Mourinho wynagrodzić obroną - staranną, odporną na głupie wpadki, szczelniejszą niż kiedykolwiek. Nie udało się. Inter strzeli w tym sezonie kilkanaście mniej goli niż w ubiegłym (zliczając wszystkie rozgrywki), a straci ich więcej (mimo najlepszego w lidze bramkarza Julio Cesara).

Wreszcie transfery. Mourinho zażyczył sobie trzech. Wskazanego przezeń Ricardo Quaresmę sam przepędził zimą z klubu, inny jego wybraniec - Mancini - rzadko zasługuje choćby na ławkę rezerwowych. Tylko Sulley Muntari (paradoksalnie wzięty z musu, kiedy Chelsea nie zechciała oddać Franka Lamparda) stał się ważną postacią w klubie. Trener obwołał go nawet jednym z kilku graczy nietykalnych.

Na pewno natomiast

udało się Mourinho wypromować

Davide Santona i Mario Balotellego. Niby nie trzeba sokolego oka, by dostrzec niezmierzoną skalę talentu obu nastolatków - wbiegli na boiska Serie A bez onieśmielenia, temu drugiemu wytyka się raczej bezczelność i jawne demonstrowanie braku szacunku dla gwiazd. A jednak potężni włoscy ligowcy bardzo opieszale wypuszczają z rezerw żółtodziobów - jeśli już, to dozują im grę o stawkę w minimalnych dawkach, szczodrzej nie traktują nawet najzdolniejszych. Mourinho poszedł na całego i kto wie, czy nie zainspiruje innych.

Wprowadził też Portugalczyk mnóstwo fermentu do Serie A - już przed jego przyjazdem gwałtownie rozdyskutowanej, skwierczącej od emocji. Poucza największe autorytety, drwi z konkurentów znamienitych (Ranieriego, Ancelottiego, Spallettiego) i szydzi z postaci o mniej głośnych nazwiskach (trenerzy z prowincjonalnych klubików zaleźli mu za skórę, niejeden przeciwstawił Interowi doskonale dobraną taktykę), jego perory o "intelektualnej prostytucji" polemizujących z nim rywali wejdą do antologii najsławniejszych cytatów w historii calcio.

W sensie czysto piłkarskim Mourinho nikogo ani nie zachwycił, ani nawet nie zadziwił. Dał Interowi sezon udany (bo znów mistrzowski, czterech tytułów z rzędu nie dorwał nikt od czasów Grande Torino, czyli czasów tużpowojennych), lecz nie zaoferował nic ponad to, do czego fani przywykli za kadencji Manciniego. Ot, taki sobie trener, zasługujący na pochwały wstrzemięźliwe. Najbardziej wymagający są wręcz zawiedzeni.

Co, nawiasem mówiąc, też jest miarą klasy Mourinho. Pomyśleć, że zastrzeżenia zgłaszamy do fachowca młodego, który w żadnym klubie jeszcze nie przegrał - karierę rozpoczął od zdobycia mistrzostwa Portugalii, Anglii oraz Włoch, a ostatnią - i jedyną w życiu - ligową porażkę na własnym stadionie poniósł 23 lutego 2002, niespełna miesiąc po trenerskim debiucie.

Ibrahimovic zapewnia: W przyszłym sezonie wygramy wszystko ?

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.