Luis Figo i Tomasz Frankowski. Piłkarze umierają młodo...

Nienawidzę oglądania zniedołężniałych wirtuozów futbolu. Kuśtykanie zgasłego gwiazdora jest dla mnie przygnębiającym świadectwem bezbronności wobec przemijania, dlatego ciężko znoszę te okropne wieczory, podczas których trener José Mourinho zmusza mnie do patrzenia na Luisa Figo - przed kilku laty najwybitniejszego gracza świata, dziś żywego piłkarskiego trupa odhaczającego pożegnalne boiskowe incydenty w koszulce Interu Mediolan - pisze Rafał Stec.

Gdy Mourinho wystawił rodaka w lutowym meczu z Lecce, prawdopodobnie sam poczuł zakłopotanie. Figo statystował w sposób, niestety, przyciągający uwagę. Przesuwał się po murawie z trudem i nieznacznie, dryblował z wdziękiem trumny wyłożonej cementem, wszystko wokół niego działo się jak na przyspieszonym filmie. Szczęśliwym trafem strzelił Portugalczyk wówczas niezwykłego gola - głową, czego nie dokonał od lat. Mourinho odetchnął z ulgą, mógł zdjąć podstarzałego mistrza bez narażania go na przeraźliwe gwizdy wymagającej i bezlitosnej publiki z San Siro.

Figo wchodzi na boisko dość regularnie, mnie wryły się w pamięć dwa mecze - wspomniany w Lecce oraz epizod w rewanżowym hicie Ligi Mistrzów z Manchesterem United. Portugalczyk został wtedy zesłany na tortury na kwadrans przed końcem, gdy sytuacja była beznadziejna, a beznadziei nie potrafili zaradzić wcześniej znacznie żwawsi od niego młodsi koledzy. I raz nawet piłka spadła nieopodal jego stóp na prawym skrzydle - zagarnął ją, chyba chciał minąć rywala. Niestety, zanim doń podbiegł, już leżał plackiem na trawie.

Kiedyś obrońcy truchleli na sam widok nadciągającego Figo i na wszelki wypadek woleli się nie zbliżać, bo ryzykowali, że zrobi z nich pajaców. Tak był dynamiczny, silny i zwrotny. Teraz zbliżać się nie muszą. Szkoda energii, lepiej czekać, aż się pośliźnie.

Przeciętni kopacze grają dopóty, dopóki są w stanie wypocić jeszcze jeden kontrakt, dla wielkich mistrzów najtrudniejszym wyzwaniem bywa decyzja, kiedy ze sportem skończyć. Figo chciał skończyć dwa lata temu - doczłapać do emerytury zamierzał w Arabii Saudyjskiej, która za podziwianie jego ostatnich podrygów oferowała gigantyczne pieniądze. Właściciel Interu namówił piłkarza, by został w Mediolanie. I dziś Figo zachowuje się na boisku tak, jakby cierpiał. Wszyscy sportowcy starzeją się szybko, on starzeje się w dodatku brzydko. W kwiecie wieku wygrywał wszystko - w każdym ze słynnych klubów (Barcelona, Real Madryt, Inter) i z reprezentacją Portugalii (medal mistrzostw Europy), w krajowych (siedmiokrotnie był mistrzem Hiszpanii i Włoch) oraz międzynarodowych rozgrywkach klubowych (triumfował w Lidze Mistrzów, Pucharze Zdobywców Pucharów, Pucharze Interkontynentalnym). Dziś prowokuje głównie pytanie, kogo bardziej boli - samego piłkarza czy fanów jego bajecznego talentu, którzy się agonii wirtuoza przyglądają.

Nasz weteran, były ligowy król strzelców Tomasz Frankowski, starzeje się pięknie. Wrócił tam, skąd wyjeżdżał w wielki świat, zdobywa urzekające bramki, inspiruje młodszych graczy, tłum w Białymstoku znów go fetuje. Jak przykro oglądać konanie Luisa Figo, tak przyjemnie odtwarzać sobie subtelne strzały napastnika Jagiellonii. I razem z nim rachować, ile mu brakuje (dwóch trafień), by w snajperskiej klasyfikacji wszech czasów zdystansować najskuteczniejszego piłkarza naszej ery, Macieja Żurawskiego. On też ostatecznie przegra walkę z przemijaniem, ale ostatnie chwile przed gongiem dadzą mu pewnie niewysłowioną frajdę. Przy jego dorobku życia nie podtruwa już presja, pozostaje ścigać się z historią. Zwłaszcza że przed idolem Jagiellonii całkiem ładne cele - na wspomnianej liście kanonierów ledwie trzy gole dzielą go od zamykającego czołową dziesiątkę Jerzego Podbrożnego. Jeśli Frankowski je uciuła, wyprzedzać go będą wyłącznie napastnicy sprzed kilkudziesięciu lat wypracowujący swój dorobek w zupełnie innych epokach.

Nasz bohater również, jak Figo, rozbijał się po świecie. Ale jemu - choć próbował wszędzie i wyłącznie w prowincjonalnych z piłkarskiego widzenia klubach (francuskie Strasbourg, Poitiers i Martigues, japońska Nagoya, hiszpańskie Elche i Tenerife, angielski Wolverhampton, amerykańskie Chicago) - nie powiodło się nigdzie. Nigdzie poza Krakowem.

Polak będzie latem obchodził 35. urodziny, więc jest trochę młodszy od Portugalczyka, który jesienią skończy 37 lat. Ale rzecz jasna nie wiek ani jakościowa przepaść między naszą ekstraklasą a włoską Serie A decydują o tym, kto w jakim stylu odchodzi. Granica, poza którą piłkarzowi pozostaje już tylko wspominanie, znacząco się przesunęła, zresztą w elitarnych rozgrywkach zachwycają nas ostatnio Giggs czy Inzaghi (obaj z rocznika 1973). Po prostu bywa, że gracze - także wybitni - gubią niekiedy motoryczne atuty nagle, niemal z dnia na dzień, a jeśli na nich opierali swój sukces, to nie zawsze umieją sobie z ograniczeniami natury poradzić. Figo stracił moc i dynamikę, więc stracił niemal wszystko, Frankowskiemu przebiegłości, inteligencji oraz umiejętności manipulowania stopą nie ubywa. Ba, przytomności umysłu w polu karnym raczej przybywa.

Być może Figo żałuje, że wydłużył sobie schyłek kariery. Choć zaliczył w bieżącym sezonie 17 meczów, to żadnego nie przecierpiał w całości - średnio wytrzymuje na boisku krócej niż pół godziny. Od wielkiego dzwonu przydaje się drużynie, bo wciąż nieźle kopie nieruchomą piłkę, a Inter specjalizuje się w stałych fragmentach gry. Przeważnie jednak uprawia futbol pozorowany, a przyznający piłkarzom noty komentatorzy wolą go - z szacunku dla przeszłości Portugalczyka - nie oceniać i unikają kategorycznych opinii, zasłaniając się frazami typu "resztę przemilczmy", "lepiej zapomnijmy" etc.

Sportowcom upływ czasu liczymy inaczej - choć Figo nie dobił nawet do czterdziestki i w sensie ogólnym wciąż jest młody, to w trakcie oglądania jego udręki nachodzą mnie skojarzenia niemal funeralne. Kiedy osiągnę wiek tak starczy, że sam po raz ostatni kopnę piłkę? Czy będę owego dnia świadomy, że to był ostatni raz? Jak to jest, gdy chcesz wyrwać do sprintu, a zdziadziałe nogi ani drgną?

Frankowski oddziałuje na widza inaczej, Frankowski emanuje czystą radością futbolu. Ot, piłkarski paradoks - Figo zyskał nieśmiertelną globalną sławę, ale to Frankowski, szarak z futbolowych peryferii, ma większe szanse, by po ostatni dzień zawodowej kariery odczuwać na boisku rozkosz. Krzepiące, że schodzenie z boiska też może być fajne.

Podyskutuj o felietonie na blogu Rafała Steca

Więcej o:
Copyright © Agora SA