Polska poległa z Chorwacją, ale misja jeszcze się nie skończyła

Polscy piłkarze ręczni nie obronią tytułu wicemistrzów świata. Chorwaci nie dali im żadnych szans, rozbili ich 29:23. W niedzielę drużyna Bogdana Wenty zagra z Danią o brąz - pisze z hali w Zagrzebiu specjalny wysłannik Sport.pl i ?Gazety Wyborczej? Rafał Stec

Skandaliczna podłoga w Zagrzebiu  ?

Minął blisko kwadrans gry, zanim Sławomir Szmal obronił pierwszy rzut. Rywale sami byli sobie winni, bo chyba po raz pierwszy uparli się, by bramkę zdobyć błyskawicznie, kiedy tylko dotarli pod linię obrony Polaków.

Tymczasem pośpiech miał być wrogiem obu półfinalistów. Plan biało-czerwonych był jasny - zapanować nad sobą, nawet największych narwańców w drużynie zmusić do powstrzymania się od pospiesznego wykańczania akcji ofensywnych, cierpliwie wyczekiwać idealnego momentu na oddanie rzutu. Ale jasny wcale nie znaczy prosty. Kto zagląda do polskich hal, które fetują naszych siatkarzy, potrafi sobie wyobrazić, jak na emocje oddziaływuje nachylony nad boiskiem, rozentuzjazmowany tłum w sile kilkunastu tysięcy głów. Taki w Zagrzebiu napędzał gospodarzy, a przecież u piłkarzy ręcznych wydzielanie się adrenaliny wzmaga jeszcze charakter gry - wybitnie kontaktowej, polegającej na uporczywej walce wręcz i szamotaninie z obłapującą cię wieloręką górą mięśni.

Polaków rozszalałe trybuny ogłuszały już na rozgrzewce, Chorwaci schowali się w osobnej, cichej sali. Na boisko wyszli tuż przed meczem. Potwornie skoncentrowani, nieludzko czujni w defensywie.

I polski pomysł nie wypalił. Pierwszy atak nieudany, po niecelnym podaniu nawet nie zakończył się strzałem. Drugi też nieudany. Trzeci też. Czwarty znowu. Nasi potrzebowali niemal pięciu minut, by wreszcie wepchnąć piłkę do bramki. Trafił Marcin Lijewski, który długo samotnie przeciwstawiał się kanonadzie rywali. Wsparcie w ofensywie miał liche.

Faworyci rzutów nie marnowali. Spacerując po Zagrzebiu, dostrzega się głównie spontaniczne bałaganiarstwo, na boisku Chorwaci potrafią improwizację zastąpić ścisłym planem i maniacką precyzją. W piątek metodycznie i konsekwentnie powiększali przewagę, jeśli już rzucali, to po to, by boleśnie ugodzić. Ich styl idealnie oddawał Ivan Cupić - bezlitosny snajper, który wcale nie prowadził w klasyfikacji strzelców, ale za to bił wszystkich z czołówki (czyli często rzucających) skutecznością blisko 80 proc. W tym meczu jeszcze ją poprawił.

Gospodarze przykładali się do każdej akcji, bo Polaków się bali. Choć wcześniej odnieśli osiem kolejnych zwycięstw, choć pokonali nawet mistrzów olimpijskich Francuzów. Ich niepewność wszędzie się w Zagrzebiu słyszało i wszędzie czuło, to było zjawisko niezwykłe. Oto polska drużyna przyjechała do kraju opętanego uprawianym przez nią sportem - kraju będącym jego epicentrum, o tradycjach wysadzanych medalami we wszystkich kolorach - i gospodarze traktowali ją śmiertelnie serio. Ba, wywoływała trwogę. Wyobrażacie sobie ludzi Beenhakkera, którzy lądują nieopodal Maracany i cała zaniepokojona Brazylia roztrząsa, jakich użyć podstępów, by ich pokonać?

Chorwacja szukała luk w polskiej obronie siłą całą narodu i je znalazła. Gospodarze tylko raz popadli w dołek, a może raczej w tym jednym momencie trochę nadmiernie się zrelaksowali. Zbliżał się koniec pierwszej połowy, gdy zaczęli cudować. Dwa razy z rzędu podawali tyłem, po obrotach graczy wokół własnej osi - gdyby wrzucili piłkę do siatki, wymyśliliby najpiękniejszy epizod półfinału. Nie wrzucili. I nastąpił moment, że Polacy uwierzyli. Natarli, doprowadzili do remisu. Pierwszego i jedynego w meczu.

Piłkarze Wenty podarowali kibicom na mistrzostwach pełnię wzruszeń, rozgrywając mecze według niemal wszystkich dostępnych scenariuszy i stopniowo eskalując napięcie. Ponieśli klęskę wielobramkową (z Niemcami), ponieśli klęskę traumatyczną (porażka z nisko cenioną Macedonią); wpędzili fanów w depresję (awansując do drugiej rundy z zerowym dorobkiem); odżyli dzięki niesamowitemu triumfowi nad mistrzami Europy, zwieńczonemu bramką zdobytą przez bramkarza (Dania); wprost roznieśli Serbię, wreszcie przetrwali klincz z Norwegią, który również skończył się niezwykle - ekspresowym odrabianiem strat i rzutem do pustej bramki, przez całe boisko, na sześć sekund przed ostatnim gwizdkiem.

Tym razem sprawa okazała się jasna. Chorwaci grali o klasę lepiej. Wszyscy - od rozgrywającego Ivano Balicia po Igora Voriego, obrotowego o sylwetce wyrwidęba i mentalności stachanowca. Gospodarze ewidentnie mieli z meczu frajdę, po każdym golu wzlatywali wyżej i szerzej się uśmiechali. Wspomniany Cupić po celnym rzucie nie wyhamowywał, lecz w pełnym pędzie pokonywał całe boisko, rozkładał szeroko ramiona i prosił roztańczonych fanów o jeszcze większy harmider.

Trener Wenta reagował energicznie, ale bez skutku. Wymiana Szmala na rezerwowego bramkarza Adama Malchera dała efekt krótkotrwały, szybkie wprowadzenie Karola Bieleckiego - żadnego. Ten ostatni był wielką gwiazdą poprzedniego mundialu, dziś pełni rolę człowieka od zadań specjalnych - usiłującego odzyskać klasę po kontuzji, wpuszczanego na boisko incydentalnie, gdy trzeba utemperować przeciwnika ciosem z dystansu. Po jego zamachu piłka frunie zazwyczaj tak, jakby nie została rzucona, lecz kopnięta. Niestety, tym razem Bielecki najpierw nie trafiał, a później niechętnie rzucał. Uciułał jednego gola.

Polacy przegrali z najbardziej utytułowaną drużyną globu ostatniej dekady. Przegrali, nie obronią srebra, ale ich misja się nie kończy. Jeśli znów - jak w poprzedniej rundzie - pokonają w niedzielę Danię, sięgną po medal na drugim mundialu z rzędu - w polskim sporcie nie dokonała tego żadna drużyna.

O brąz z Duńczykami - a z nimi umiemy grać ?

Copyright © Agora SA