Rozmowa z kapelanem New York Knicks, pastorem Johnem Love

- Na młodych, sławnych, bogatych zawodników NBA czyhają pokusy... My, kapelani, staramy się im pomagać. Ci młodzi mężczyźni większą część roku spędzają w podróży, w hotelach, poza domem, w których mają rodziny. I wie pan, co robią na przykład gwiazdy Knicks wieczorem w hotelu? Wspólnie czytają Biblię i dyskutują. Dzięki temu trzymają się z dala od kłopotów - opowiada pastor John Love, od 12 lat kapelan New York Knicks.

Rozmowa z kapelanem New York Knicks, pastorem Johnem Love

- Na młodych, sławnych, bogatych zawodników NBA czyhają pokusy... My, kapelani, staramy się im pomagać. Ci młodzi mężczyźni większą część roku spędzają w podróży, w hotelach, poza domem, w których mają rodziny. I wie pan, co robią na przykład gwiazdy Knicks wieczorem w hotelu? Wspólnie czytają Biblię i dyskutują. Dzięki temu trzymają się z dala od kłopotów - opowiada pastor John Love, od 12 lat kapelan New York Knicks.

Michał Pol: O tym, by być kapelanem zespołu NBA, marzy pewnie większość pastorów w USA...

Pator John Love: Nie wątpię, że paru może rzeczywiście marzy, ha, ha... Mi pomógł przyjaciel z tego samego kościoła co ja - Greater Grace Church [w Polsce znany jako Kościół Ewangeliczny Misja Łaski - red.], który był kapelanem Boston Celtics. Często zapraszał mnie do udziału w spotkaniach i modlitwach ze swymi koszykarzami. Czasem wygłaszałem kazania. Pamiętam mój pierwszy raz - wszedłem do szatni i nogi ugięły się pode mną - znalazłem się przed gwiazdami, które podziwiałem i znałem z telewizji. Siedzieli tam Larry Bird, Kevin McHalle, Chief, a także legenda Philadelphia 76'ers Julius "Dr J" Erving. Byłem potwornie zdenerwowany. Ale ci wszyscy faceci byli zupełnie normalnymi ludźmi - żadnego gwiazdorstwa. Mieli te same wątpliwości i potrzebowali modlitwy jak każdy z nas. Słuchali mnie z wielkim skupieniem i na koniec bardzo dziękowali za przesłanie. Pomyślałem, że to wspaniałe doświadczenie i że chciałbym to robić częściej.

Kilka lat później mieszkałem już w Baltimore, gdzie nasz Kościół ma główną kwaterę. Okazało się, że Knicksi szukają pastora. Ktoś przypomniał sobie moje wizyty w Bostonie. Tak się zaczęło i trwa już 12 lat.

Modli się Pan wspólnie z koszykarzami przed każdym meczem i po nim w nowojorskiej Madison Square Garden. Jak wyglądają te spotkania?

- Na każde przygotowuję specjalne przesłanie z Ewangelii. Staram się im przekazać, że Bóg myśli o nich, troszczy się o nich, przejmuje tym, co robią. Ta świadomość pozwala im stać się lepszymi ludźmi - lepszymi mężami, ojcami, obywatelami i w końcu także, mam nadzieję, lepszymi zawodnikami. Te kilka kwadransów przed meczem spoglądają na swoje życie, na swą karierę z dystansem, na te wielkie pieniądze, jakie zarabiają. Świadomość, że siedzą naprzeciwko faceta, który troszczy się o ich dusze, pomaga im. Przecież wokół koszykarzy NBA kręci się mnóstwo ludzi, którym chodzi o coś zupełnie innego.

Czytałem, że z zawodnikami Knicks modlą się czasem również ich przeciwnicy, z którymi potem toczą bój na parkiecie. Czy to nie osłabia rywalizacji, czy nie stają się przez to łagodniejsi?

- Ja patrzę na to tak - w spotkaniach biorą udział ludzie wierzący w Boga i Jezusa, którzy chcą sobie o nich przypomnieć przed ciężką harówą. Nie stanowi dla nich problemu wspólne wysłuchanie Ewangelii i modlitwa. Chwilę później idą na parkiet, dają z siebie wszystko, twardo walczą przeciwko sobie. Kto widział, jak przez ostatnie 12 lat NY Knicks grają u siebie, wie, że mówię prawdę.

Zastrzeżenia, o których pan mówi, zgłosił rok temu trener nowojorczyków Jeff van Gundy [dziś już były trener - przyp. red.], któremu nasze spotkania bardzo były nie w smak. Ale ja się z nim nie zgadzam i koszykarze również. I oni mu to powiedzieli. Charlie Ward ostro stwierdził, że nie pozwoli, żeby ktoś wpychał się między niego i Jezusa. I że o prawo do modlitwy jest w stanie walczyć do końca. A Allan Houston łagodnie - dodał, że po prostu będzie się więcej za niego modlił, co też czynił.

Widziałem wywiad, którego trener van Gundy udzielił "New York Times Magazine". Stwierdził, że ma Pan w klubie zbyt wiele swobody, rozmawia z graczami, kiedy chce. Dodał, że o ile kiedyś największymi przekleństwami NBA były alkohol i panienki, tak teraz stały się nimi Bóg i golf...

- I powiedział to akurat, gdy mieliśmy w drużynie Chrisa Childsa - zawodnika, który przez całą karierę walczył z chorobą alkoholową i zwalczył ją. Trener van Gundy po prostu nie rozumiał, co się dzieje na naszych modlitwach. Ostatnią rzeczą, jakiej bym sobie życzył, jest sprawienie, by zawodnicy mniej przykładali się do gry. Gdyby choć raz tak się stało, zrezygnowałbym. Dzięki modlitwom i kazaniom stają się bardziej zdeterminowani, starają się dać z siebie wszystko, zagrać najlepiej jak umieją.

Van Gundy narzekał, że rozpraszam mu graczy. Argumentował, że pastorzy czy księżą nie przychodzą do ludzi do biur w czasie pracy. To złe porównanie, nieprawdziwe, bo ja sam w Baltimore często odwiedzam niektóre korporacje, gdzie podczas przerw na lunch studiujemy Biblię. Są ludzie, którym to jest potrzebne, żeby z większą radością i sensem wykonywali swe obowiązki.

Ale wracając do koszykówki, NBA Players Association, czyli organizacja skupiająca wszystkich zawodników, głosowała nad losem kapelanów. I okazało się, że zawodnicy nas potrzebują. Bo ci wielcy gracze NBA nie mają szansy pójść do kościoła wtedy, kiedy chcą, jak pan czy ja. Mają przeraźliwie napięty terminarz, treningi, siłownia, odprawa, mecze, a przede wszystkim są przez cały sezon w nieustannej podróży. Dlatego my przychodzimy do nich z modlitwą. Każda drużyna NBA ma swego pastora, podobnie jak każda drużyna futbolowa z NFL.

Czy przez te 12 lat miał Pan spięcia także z innymi trenerami? Może ze znanym z żelaznej ręki Patem Riley?

- Nie miałem. Riley to profesjonalista, mądry facet i jeden z najlepszych trenerów NBA. Bardzo go szanuję. A on szanował moją pracę. Twierdził, że wiara to prywatna sprawa każdego zawodnika i nie jego rzecz wtrącać się w to i dekoncentrować graczy zakazami albo nakazami. Skoro tego potrzebują, czemu im to odbierać?

Poza tym przy tych wszystkich złych wiadomościach o graczach NBA, które media tak skrzętnie nagłaśniają - że tu ktoś został przyłapany z nielegalną bronią, a ten z narkotykami, a ten z panienkami w hotelu - jak wspaniale wpłynąłby na młodych ludzi obraz koszykarzy obu drużyn modlących się po meczu na środku boiska. Niestety, transmisja przeważnie kończy się po ostatnim rzucie...

Jednak w tym roku cały świat obejrzał, jak prowadzi Pan modlitwę tuż przed meczem otwarcia nowego sezonu w Madison Square Garden...

- To był wyjątkowy i szczególny moment. Hala Knicksów leży przecież tak niedaleko od ruin World Trade Center. Cały naród mógł oglądać, jak wspólnie z Michaelem Jordanem i jego Washington Wizzards modlimy się za tragicznie zmarłych i za bohaterów, dzięki którym tak wielu ocalało. Dziękowaliśmy Bogu, że ten mecz i ten sezon mógł się zacząć. Pokazaliśmy, że jesteśmy zjednoczeni. Prezydent Bush przemówił do nas na żywo z wielkich ekranów ze stadionu New York Yankee. To był bardzo wzruszający moment, zwłaszcza kiedy doszło do prezentacji zawodników obu zespołów. Wymieniano nazwisko gracza na przemian z nazwiskiem jednego z nowojorskich strażaków - prawdziwych bohaterów Ameryki po 11 września, których zaproszono na mecz i posadzono w pierwszych rzędach.

Czy atak terrorystyczny na Amerykę wywarł duży wpływ na zawodników NBA?

- Wiem z rozmów, że zmienił podejście do życia wielu z nich. Stało się tradycją, że każda drużyna, która przybywa do Nowego Jorku na mecz z Knicksami, udaje się wcześniej do strefy Ground Zero, czyli na gruzowisko po World Trade Center, żeby przyjrzeć się rozmiarom zniszczeń i zmówić modlitwę za tych, którzy zginęli. Każda drużyna chce to przeżyć. Wywiera to piętno na każdym zawodniku, jak na każdym Amerykaninie. Graczom otworzyły się oczy na to, jak kruche jest nasze życie, jak niewiele warte są miliony dolarów, które zarabiają. Odnajdują nowe wartości w życiu, odnajdują Boga.

Wielu koszykarzy z NBA to wyznawcy islamu. Czy po wydarzeniach 11 września byli gorzej traktowani?

- Raczej nie. Trudno przecież mieć pretensje za to, co się stał,o do Hakeema Olajuwana, Mahmoud Abdul-Raufa. Nawet jeśli są w swej wierze fundamentalistami, to na pewno nie ultraradykałami jak terroryści, którzy zaatakowali Amerykę. Zresztą prawdziwy islam to wiara w pokój i miłość, a nie w śmierć, zniszczenie i wojnę. Pamiętam, jak parę lat temu media krytykowały Abdul-Raufa za to, że nie chce śpiewać amerykańskiego hymnu - twierdził, że jego słowa są sprzeczne z jego religią. A jednak był i jest tolerowany. W Ameryce zawsze była wielka tolerancja dla różnych religii. Jest tam miejsce dla wszystkich. Ale nigdy nie będzie tolerancji dla zła, jakiego staliśmy się świadkami 11 września.

Dlaczego tak wielu amerykańskich sportowców przechodzi na islam?

- Myślę, że ludzie zwracają się ku islamowi, bo przez swoje zasady bierze on życie w twarde ramy. Po prostu ludziom brak dyscypliny. Nie mają zaufania do samych siebie, do własnych wyborów. Nie potrafią kontrolować swego życia, wierność regułom islamu pomaga im w tym.

Tak jest w przypadku Mike'a Tysona. To zagubiony człowiek, opętany przez złych doradców. Doszedł do wniosku, że religia, oddanie wierze może mu pomóc. Że bez Boga nie będzie w stanie przejąć kontroli nad swoim życiem. Rozmawiałem kiedyś z Tysonem w Madison Square Garden, kiedy jeszcze był mistrzem świata. Powiedział, że potrzebuje modlitwy. Zaprosiłem go, żeby przyszedł do nas na spotkanie przed meczem. Odparł: "Nie, to wy pomódlcie się za mnie, bo nikt tak nie potrzebuje modlitwy jak ja".

Jest Pan kapelanem od 12 lat. Czy dawne gwiazdy NBA różnią się od obecnych?

- Myślę, że tak. Teraz do ligi trafiają naprawdę młodzi ludzie, coraz częściej z pominięciem college'u, bardzo niedoświadczeni, nienauczeni życia. I od razu daje się im do ręki niewyobrażalną ilość pieniędzy, nie wspominając o sławie. Potrzebują czasu, żeby dorosnąć, poznać prawdziwe znaczenie życia, tych wielkich sum. Mnie nie wolno ich jednak traktować jako bogatych sportowców, ale jako młodych ludzi, którym należy pomóc dorosnąć w wierze.

Na zawodników NBA zawsze czyhały pokusy...

- I zawsze my, kapelani, staraliśmy się im pomagać. Ci nabuzowani adrenaliną mężczyźni większą część roku spędzają w podróży, w hotelach, poza domem. I wie pan, co robią na przykład gwiazdy Knicks: Allan Houston, Charlie Ward, Marc Jackson, Kurt Thomas, wieczorem w hotelu? Idą do pokoju jednego z nich, czytają Biblię i dyskutują. Dzięki temu trzymają się z dala od kłopotów.

Ubolewam nad tym, że coraz więcej zawodników trafia do NBA z pominięciem college'u. Nie każdy ma talent i zdrowy rozsądek Kobe Bryanta czy Kevina Garnetta. I często dają zły przykład młodzieży.

Wielkie gwiazdy NBA mają wprawdzie olbrzymie pieniądze, ale żyją w izolacji od świata. Jak sobie z tym radzą?

- Michael Jordan pytany kiedyś o to, o co poprosiłby dobrą wróżkę, odparł: "Chciałbym móc pojechać z dzieciakami do Disneylandu, ale wiem, że nie mogę". Gwiazdorzy mają fortuny pozwalające im robić rzeczy dla zwykłych ludzi nieosiągalne, ale też wielu zwykłych, banalnych rzeczy robić nie mogą. To jest cena, jaką muszą zapłacić za bycie na świeczniku. Stąd też są narażeni na pokusy, na jakie my nie będziemy narażeni nigdy. Wielkie pieniądze to wielki przywilej, ale i wielkie kłopoty. Historia pełna jest przypadków, kiedy sportowiec wykolejał się, bo nie spotkał na swej drodze życzliwych ludzi, a tylko złych doradców.

Watykański dziennik "L'Osservatore Romano" nazwał obrazą ubogich transfer piłkarza z klubu do klubu za 50 mln dol.

- Zgadzam się z tym. Kontrakt, na mocy którego koszykarz NBA zarabia w parę lat 70 mln dol., to absurd. To jest chore, że w sytuacji, gdy 70 proc. ludzi na świecie żyje w nędzy, znajdują się instytucje gotowe wyłożyć tyle pieniędzy na zawodnika. Niestety, nie widzę szansy na zmianę. Nie da się wrócić do dawnych dobrych pionierskich czasów. Sport to biznes. Jednym z niewielu zawodników, którzy rozumieli ten problem, był Jason Williams z New Jersey Nets, który niedawno skończył karierę z powodu kontuzji. Często mówił, że gracze zarabiają za wiele, że większe pieniądze powinni zarabiać ci, którzy naprawdę pracują osiem godzin dziennie, sześć dni w tygodniu - strażacy, nauczyciele, policjanci. "My tylko dobrze się bawimy" - mawiał. Oczywiście nikt nie traktował go poważnie, zresztą jak przychodziło co do czego - ktoś oferował zawodnikowi 10 mln dol., a ktoś inny milion, zawodnik brał większe pieniądze i trudno się temu dziwić. Z drugiej strony - nigdy nie wiadomo, jak długo będą mogli liczyć na taką forsę, może krótkie parę lat - nie wolno więc ich potępiać, po prostu taki jest system.

Dobrze zna Pan Michaela Jordana, nie tylko ze wspólnych modlitw. Jak Pan ocenia jego decyzję o powrocie do NBA?

- Gdybym to ja był w jego butach, prawdopodobnie powiedziałbym sobie tak: "Odszedłem jako wielki mistrz i niech ostatnim wizerunkiem, jaki pozostanie w pamięci kibiców, będzie mój ostatni rzut, który dał Chicago Bulls szósty tytuł mistrza NBA. Pobiłem wszelkie rekordy, stałem się nieśmiertelny - wystarczy". Ale ja wiedziałem, jak kocha rywalizację, nie może bez niej żyć, więc jego decyzja nie zaskoczyła mnie. Nie wytrzymał siedzenia przed telewizorem i oglądania młodych chłopaków, mając świadomość, że jest jeszcze w stanie z nimi konkurować. On jest wciąż wielkim zawodnikiem, oczywiście już nie tak dominującym jak jeszcze trzy lata temu. Jednak wierzę, że skończy sezon w pierwszej dziesiątce najlepszych strzelców.

To dobrze, że wrócił dla milionów dzieciaków na świecie, dla których jest idolem. Nie ma lepszego wzorca. MJ to mądry człowiek, oddany rodzinie, któremu pieniądze nie przewróciły w głowie. To dobrze także dla NBA, dla młodych zawodników. I tych, którzy grają z nim w drużynie, i tych grających przeciwko niemu. Nie można grać z Michaelem Jordanem, nie dając z siebie wszystkiego. To wspaniałe, że on potrafi coś takiego wyzwolić w ludziach. Kiedy patrzę, jak kocha tę grę, z jaką pasją walczy, myślę sobie, że chciałbym z taką pasją służyć Bogu.

Mówi się, że Madison Square Garden to najtrudniejsze miejsce do gry w NBA. Dlaczego?

- Ze względu na kibiców. Są wspaniali, ale i najbardziej wymagający. Najlepiej znają się na koszykówce ze wszystkich, rozumieją, co się dzieje na parkiecie. I są bezwzględni. I dla rywali, i dla swoich graczy. Tuż przed wyjazdem do Polski byłem na meczu z Golden State Warriors, po którym fani wygwizdali Knicksów. Bo nie tolerują słabej koszykówki w swojej hali. Po prostu tacy są New York fans.

Czytałem wiele wypowiedzi zawodników Knicks. Pytani, jak to się stało, że nie zadrżała im ręka, gdy zdobywali kluczowe punkty - jak np. Allan Houston w 1999 roku w meczu z Miami Heat, którego kosz równo z syreną wprowadził New York do finału play off - odpowiadali: "Bo przed meczem byłem w kaplicy". To musi być dla Pana duża satysfakcja?

- Jest. O to mi tylko chodzi - sprawić, żeby zagrali jak najlepiej. Pamiętam rok 1989, a może 1990. Knicks grali wtedy w play off z Chicago Bulls Jordana. Przegrywaliśmy dwoma punktami, zostały niecałe dwie sekundy do końca. Mark Jackson podał do Trenta Tuckera, który rzucił z trzy punkty równo z syreną i trafił. Wygraliśmy. I później we wszystkich stacjach telewizyjnych, radiowych, gazetach Trent i Mark mówili: "Po prostu przed meczem byliśmy w kaplicy i pastor Love powiedział nam, że nawet gdy wynik i zegar będą przeciwko nam, Bóg nadal będzie z nami. I Bóg nam pomógł. W tej akcji byliśmy zrelaksowani, nie czuliśmy presji".

Ta jego ostatnia akcja zrewolucjonizowała NBA. Od tej pory zaczęto odmierzać dziesiąte sekundy. Wcześniej nigdy tego nie robiono. Te wydarzenia dodały mi energii do pracy. Przecież ja pracuję za darmo, od lat przejeżdżam parę razy w tygodniu z Baltimore do Nowego Jorku na własny koszt.

W tym wszystkim najwspanialsze jest to, że ci wielcy gwiazdorzy zwracają się do Boga wtedy, kiedy są na topie, kiedy ich kariery kwitną. To nie sztuka szukać ratunku, kiedy jest źle. Sztuka obcować z Bogiem na co dzień, kiedy życie jest dobre. A sytuacja przecież może się obrócić o 180 stopni w każdej chwili. Ja to dobrze wiem. Moja córka urodziła się z wszystkimi wnętrznościami na zewnątrz. Lekarze nie dawali jej szans na przeżycie. Nie wiem, jak przeszedłbym przez ten okres bez Boga. A jednak operacje się udały. Dziś prowadzi normalne życie, pięć miesięcy temu zostałem dziadkiem...

Mark Jackson opowiadał na jednym z naszych przedmeczowych spotkań, jak w 1990 roku po przyjściu nowego trenera stał się rezerwowym. Gazety pisały, że jest skończony, że NBA jest już nie dla niego. Przed meczem w play off siedział zdołowany w hotelu w Detroit. Odwiedziłem go tam, przekonywałem, że Bóg jeszcze zechce go użyć, że jeszcze wiele przed nim. Mark wspominał po latach, że ktoś przyszedł do niego z Bogiem w idealnym momencie. Zawierzył mu i spełniły się marzenia. Wrócił na top. To jest dla mnie największa satysfakcja, że po dziesięciu latach nadal pamięta tamtą rozmowę.

Równie sławny jest w USA Pański ojciec, Al Love. W 1998 roku powstał film o jego walce z koncernem W.R. Grace, który zatruwał środowisko.

- Ojciec pracował dla firmy W.R. Grace 12 lat. W pewnym momencie pojawiły się podejrzenia, że toksyczne chemikalia, które firma zakopała w ziemi, przeniknęły do wód gruntowych i skaziły olbrzymi teren, w tym źródła wody pitnej miasteczka. Stało się to przyczyną chorób i śmierci wielu ludzi. Kiedy sprawę wykryto i próbowano wyjaśnić, władze firmy wszystkiego się wyparły.

Jedynym człowiekiem, który poznał prawdę i nie zgodził się milczeć, był mój ojciec. Choć firma szantażowała pracowników, próbowała ich zastraszyć. Mówił, ponieważ widzieliśmy tragedię ludzi i ich dzieci umierających w męczarniach. Nie chciał się zgodzić na kłamstwa, jakimi firma karmiła media. Zdradził szczegóły. W tym momencie wszyscy w koncernie przestali z nim rozmawiać. Ignorowali go, jakby przestał istnieć - bali się go jednak zwolnić, bo byłoby to przyznaniem się do winy. Od ojca odwróciło się wielu przyjaciół. Znali tę samą prawdę, ale nie mieli odwagi, żeby ją głosić wbrew pracodawcy. Najważniejsze jednak, że firma została zmuszona do zawarcia ugody z rodzinami ofiar. Choć nie mogła zwrócić życia ich bliskim, zapłaciła przynajmniej sporo pieniędzy.

Film na motywach tych wydarzeń miał tytuł: "A Civil Action", a w ojca wcielił się sam James Gandolfini, znany jako Tony Soprano z bijącego w USA rekordy popularności serialu "Rodzina Soprano". Zagrali w nim także John Travolta jako adwokat i pamiętany z "Ojca Chrzestnego" Robert Duval. Spotkaliśmy się z nimi podczas premiery i byłem dumny, patrząc, z jakim szacunkiem traktowali mojego ojca. Travolta stwierdził nawet, że mało zna ludzi, którzy zgodziliby się przejść przez takie piekło dla wyjawienia prawdy.

Ojciec rozpoczął walkę z firmą już po tym, jak powziąłem decyzję o zostaniu pastorem. Chodziłem już wtedy do Bible College. Bez wątpienia jednak miała na mnie wpływ atmosfera domu. Moja rodzina jest wspaniała i wielka - mam siedmioro rodzeństwa. Miłość rodziców i to, jak nas wychowali, ucząc dobra i prawdy, pomaga mi dzisiaj.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.