Kowalczyk czwarta w Tour de Ski - relacja ?
Justyna Kowalczyk: Przede wszystkim to bardzo, bardzo, bardzo, bardzo się cieszę, że to już się skończyło. To jedyne uczucie, które mi teraz towarzyszy. A skończyło się dobrze. Na przykładzie Marit Bjoergen można zobaczyć, że na tym piekielnym podbiegu, którego ja się boję przez cały rok, można było stracić wszystko, co się wcześniej zyskało [Norweżka była przed startem piąta, ale TdS skończyła na dziesiątym miejscu]. Wzbudzanie we mnie entuzjazmu w tej chwili to nie najlepszy pomysł. Jestem maksymalnie zmęczona, także podróżami. Przez ostatnie dziesięć dni jeździmy po Europie. Nie ma czasu na regenerację, na nic. Są tylko wielkie nerwy. Stąd moje wyczerpanie. A o tej stromiźnie nie chcę za wiele mówić. To trasa dla alpejczyków, tylko w drugą stronę. I niech tak pozostanie.
- Czyli największymi "chudzielcami" w peletonie biegaczek. One są najmniejsze, najszczuplejsze, i to było do przewidzenia, że pobiegną najszybciej. Mnie o czas nie chodziło, tylko o to, by zająć jak najlepsze miejsce w klasyfikacji generalnej.
- Nie, nie... Na pewno nie. Byłam potwornie zmęczona, miałam wykalkulowane, że bieg potrwa tyle minut i ani jednej więcej. Petra miała słabszy czas, ale jest mocna w tym sezonie.
- "Umarłam" na trasie ze zmęczenia. Byłam potwornie wyczerpana. Ale to się zdarza, Arianna Follis "umarła" jeszcze bardziej, Marit Bjoergen na podbiegu. To są właśnie biegi.
- Ma rację, nad tym pracujemy cały rok.