Cezary Trybański, czyli gdzie jest pierwszy Polak w NBA?

- Rzucam sobie na szkolnym boisku i patrzą na mnie dziesięcioletnie dzieci. I nagle mówią: "Ale pan fajnie gra w koszykówkę! Powinien pan grać zawodowo" - mówi Cezary Trybański, pierwszy Polak w NBA, który nie może znaleźć sobie klubu. Kilka tygodni po wrześniowej rozmowie z "Gazetą" koszykarz wyjechał z Polski. O nowym klubie nic nie słychać.

Marcin Gortat: Myślałem, że tablica pękła ?

"Ktoś się bardzo pomylił. Albo ludzie polskiej koszykówki - którzy nie potrafili odkryć talentu Trybańskiego, nie potrafili uwierzyć, że mają pod ręką prawdziwy skarb - albo fachowcy z NBA, którzy zapłacili wysokiemu, ale niewiele jak na amerykańskie standardy umiejącemu Polakowi prawie 5 mln dol." - pisała "Gazeta" w lipcu 2002 roku, kilka dni po podpisaniu przez Trybańskiego kontraktu z Memphis Grizzlies.

Dzisiaj wiemy już, że pomylili się fachowcy z NBA - Trybański kariery w najlepszej lidze świata nie zrobił. Podpisał trzyletni kontrakt na sumę 4,8 mln dol., ale ani w Memphis, ani w Phoenix Suns, ani w New York Knicks, ani w Chicago Bulls nic nie osiągnął.

W ciągu dwóch lat Trybański zagrał w 22 meczach NBA - zdobył 15 pkt, miał 15 zbiórek i 7 bloków. Dlaczego nie zrobił kariery? - Chyba przez charakter. Czarek nie miał pewności siebie i wiary w sukces - mówi jeden z koszykarzy, który grał z nim w reprezentacji Polski. - Poza tym Czarek dostał olbrzymie pieniądze jak na polskie warunki. Zamiast się jednak zmobilizować, on jakby wyluzował. Stwierdził chyba, że zarobił swoje - dodaje zawodnik. Taka opinia o Trybańskim jest najbardziej powszechna.

Po dwóch latach w NBDL Trybański spędził ostatni sezon w drugiej lidze greckiej, gdzie poziom jest niski. Od czerwca pierwszy Polak w NBA szuka klubu. - Czarek dostaje propozycje z całej Europy. Kilka z nich już odrzuciliśmy, nad innymi się zastanawiamy - mówił na początku września jego europejski agent Andy Bountogianis. Ligi europejskie ruszyły, a 29-letni Trybański wciąż nie gra...

Czy Trybański będzie jeszcze grał? Napisz na Blogsport.pl!>

Łukasz Cegliński: Jest pan dumny z tego, co osiągnął?

Cezary Trybański: Dumny? Koszykówka jest moim życiem i kocham to robić. Czy w USA, czy w Europie, czy w Polsce. Uwielbiałem to, uwielbiam i będę lubił.

Zatem w jakim zakresie wykorzystał pan tę szansę, którą dostał w 2002 roku razem z kontraktem w NBA?

- Moja kariera potoczyła się dziwnie. Trenować zacząłem późno, w wieku 16-17 lat. Zawsze byłem rezerwowym, często w ogóle nie łapałem się do składu, nawet na treningach rzucałem na boczne kosze. Trafiłem do Pruszkowa, gdzie przez rok grałem w rezerwach i z zaledwie takim doświadczeniem znalazłem się potem w pierwszym zespole w ekstraklasie. I znów grałem mało lub wcale. W kraju trenerzy nie mieli dla mnie czasu, nie sądzili, że cokolwiek ze mnie będzie. Nagle wyjechałem do USA, gdzie dopiero nauczyłem się tego, czego powinienem nauczyć się w Polsce.

I podpisał pan kontrakt w NBA.

- To było spełnienie marzeń. Najskrytszych. NBA to była fajna przygoda - pracowałem z najlepszymi trenerami, grałem przeciwko naprawdę dobrym zawodnikom, na pewno coś z tego wyniosłem. Czuję się pewniejszy siebie. Wcześniej się bałem brać ciężar gry na siebie, a teraz kiedy mam piłkę, to po prostu gram i chcę skierować ją do kosza.

Powiedział pan kiedyś takie słowa: do NBA biorą tych, którzy mogą coś osiągnąć w przyszłości, jeśli będą ciężko pracować. Jak skomentuje to pan z własnej perspektywy?

- Trafiłem do NBA, bo mam 217 cm wzrostu i potrafię skakać. Przeszedłem wiele testów kontrolnych - miałem pokazać ćwiczenia wymagające dużej koordynacji i niektórzy byli naprawdę zszokowani. Zabawne jest to, że kiedy spotkałem się na zgrupowaniu kadry z Marcinem Gortatem, on pytał mnie, co musiałem robić na tych testach. Pokazałem mu te ćwiczenia, a on to wszystko potrafił. Ma ten talent, a do tego popiera go ciężką pracą. Dobijał się do NBA trzy lata i udowodnił, że ona mu się należy. A wielu graczy po nieudanej pierwszej próbie rezygnuje. On walczył do końca - to też wielka zaleta.

Gortat poparł talent pracą. W pana przypadku tego zabrakło?

- Nie, nie. Ja też pracowałem. Trafiłem do Memphis Grizzlies, gdzie trener Hubie Brown niezbyt przepadał za Europejczykami. W klubie został tylko Pau Gasol, a ja, Gordan Giricek i Robert Archibald zostaliśmy wymienieni [w sezonie 2003/04, kiedy tej trójki w Grizzlies już nie było, zespół wygrał 50 z 82 meczów, a Browna wybrano na trenera roku]. Oczywiście nie chodziło tylko o pochodzenie, inni też zostali odsunięci. To było dla mnie dziwne. Ale NBA jest nieobliczalna i nigdy nie wiesz, co z tobą będzie. Wyjeżdżając z Nowego Jorku na zgrupowanie kadry, dostałem zapewnienie, że będę miał szansę gry, a na nim dostaję do ręki gazetę z artykułem, gdzie jest napisane, że zostałem wymieniony do Chicago Bulls.

Wymian było kilka. Zawsze zaskakujące?

- Dla mnie tak, bo w Polsce zmienia się klub po zakończeniu umowy, ewentualnie kontrakt jest zrywany ze względu na jakieś problemy. Kiedy grałem w Phoenix, wyjechaliśmy na mecz do Chicago, ale była zła pogoda i mieliśmy międzylądowanie w Milwaukee. Przed śniadaniem puka do mnie właściciel klubu i mówi, że przechodzę do Nowego Jorku. Na śniadanie zszedłem pożegnać się z kolegami z drużyny - wszyscy byli zaskoczeni, bo odchodzili też Stephon Marbury i Anfernee Hardaway. Oni mieli wielki żal, ja byłem tylko dodatkiem do wymiany.

W którym z czterech klubów NBA czuł się pan najlepiej?

- W Phoenix. Kiedy trafiłem do Memphis, to wygryzłem ze składu doświadczonego Tony'ego Massenburga. Powiedziano mi od razu: "Zabrałeś miejsce naszego przyjaciela". Było ciężko. Miałem sytuacje, że na treningach byłem przytrzymywany przez zawodników. Sygnalizowałem to trenerowi, on nie reagował i mówił, że to moja wina. Zacząłem więc grać agresywnie, udało mi się zrobić wsad nad tym zawodnikiem. Potem w szatni dowiedziałem się, że jak zrobię to jeszcze raz, to będę żałował. Nie było lekko.

Trzyletni kontrakt, dwa lata w NBA, 22 mecze, 15 pkt, 15 zbiórek, 7 bloków. Zamiast pytać, czy to dużo, czy mało, spytam: dlaczego tak mało?

- Gdybym pojechał do NBA jako doświadczony zawodnik, to można byłoby mówić, że to bardzo mało. Ale ja pojechałem jako koleś, który rok grał w Polsce. Cieszyłem się, że mogłem nadrobić zaległości, dojrzeć psychicznie. Nie uważam tego czasu za stracony. Przeżyłem fajną przygodę, choć oczywiście żałuję, że tak wcześnie się skończyła.

Osiągnięcia wydają się małe, bo słynny koszykarz, a potem dyrektor generalny Memphis Jerry West mówił, że będzie pan drugim Vlade Divacem.

- On we mnie wierzył, ale trener nie dawał mi szans. Wiem, że było spięcie między nimi w mojej sprawie i dlatego West zmienił klub.

W 2002 roku kontrakt Trybańskiego w NBA wydawał się bajką.

- Zaczęło się od tego, że przestało mi się podobać traktowanie Polaków w lidze polskiej. Zwracałem się do klubu z jakimś problemem i czekałem na jego rozwiązanie miesiąc. Amerykanin przychodził, mówił, że ma w domu zepsuty kran, i jak wracał z treningu, to wszystko było naprawione. Stwierdziłem, że chcę wyjechać do jakiejś europejskiej ligi. Zadzwoniłem do agenta, a on mówi: "Przyjedź do mnie do Cleveland, potrenujesz, zobaczymy, co z tego wyjdzie". I chyba ktoś z NBA przyszedł na taki trening, bo agent mówi do mnie: "Masz szansę dostać się do tej ligi". Zaśmiałem się, bo agent spytał mnie, czy chciałbym odbyć trening pokazowy. Pierwsza myśl: no gdzie ja i NBA? Ledwo grałem w Polsce, to niemożliwe. Ale z drugiej strony co miałem do stracenia? Miałem 23 lata, mogłem spróbować. Udało się, zaskoczenie było duże.

Na zawsze będzie pan w historii polskiej koszykówki jako pierwszy Polak w NBA.

- Pewnie będę. Nie da się tego wymazać.

Ten kontrakt to także wielkie pieniądze - 4,8 mln dol. Ile dostał pan na rękę?

- Połowę zabierają amerykańskie podatki, cześć pochłonęło mieszkanie w USA, samochód, codzienne wydatki. Ale nie da się ukryć, że i tak są to duże pieniądze. Ja jednak z nich teraz nie korzystam, one nie są mi potrzebne. Ostatnio grałem w Grecji - miałem służbowe mieszkanie, samochód, a to, co zarabiałem, starczało mi na życie.

Inwestuje pan swoją fortunę?

- Tak, razem z moim agentem w USA.

Chodzą słuchy, że kupił pan kilkanaście mieszkań w Warszawie.

- Słyszałem, ale to nieprawda. W nieruchomości nie inwestowałem, poza domem, który kupiłem dla rodziców.

Cztery lata temu zaskoczył pan wszystkich, mówiąc: "Kończę karierę, koszykówka nie sprawia mi już radości. Może zagram kiedyś na podwórku".

- Zwolniło mnie Chicago i wszyscy myśleli, że się podłamałem. Jednak realia są, jakie są - mówi się trudno. Chciałem porozmawiać z agentem, ale od razu zaczęli dzwonić dziennikarze. Odpowiadałem, że spokojnie, muszę się zastanowić. Wciąż jednak słyszałem pytania o to, czy zawalił mi się świat. W końcu powiedziałem, że kończę karierę, i miałem wreszcie spokój.

Wrócił pan jednak do gry - najpierw do NBDL.

- Z NBDL wszyscy się śmieją, że to słaba liga, ale to nieprawda. Tam się trudno gra - wielu zawodników codziennie udowadnia, że zasługuje na miejsce w NBA. Terminarz meczów jest zbliżony do tego z NBA, ale nie pamięta się o tym, że kluby nie mają prywatnych samolotów. Podróże na lotnisko, loty o czwartej rano, treningi tuż po wyjściu z samolotu, wieczorem mecz. Znów nocny wylot, przesiadka. Tak w kółko. Ciężkie, ale dobre doświadczenie. Wielu zawodników mówiło mi, że po warunkach, jakie miało się w NBA, trudno wraca się do Europy. To fakt, ale po pobycie w NBDL jest to łatwiejsze.

W Europie trafił pan do drugiej ligi greckiej. Oględnie mówiąc, nie za wysoko.

- Miałem podpisany kontrakt na Cyprze, w tym samym zespole co były kolega z Pruszkowa Michał Hlebowicki. Ale klub miał problemy finansowe, kontrakty unieważniono. W ostatniej chwili znalazłem Peristeri.

Co będzie dalej?

- Nad tym pracuje mój agent.

Ale Cezary Trybański ma chyba jakiś wpływ na swoją karierę?

- Pewnie, że są ligi, w których chciałbym się sprawdzić - we Włoszech czy w Hiszpanii.

Miał pan propozycję z ligi polskiej - z Energii Czarni Słupsk.

- Była taka oferta, agent prowadził rozmowy. Ale powiem szczerze, że jak wyjeżdżałem z Grecji, to mówiłem mu, że do Polski to chyba jeszcze nie teraz. Chciałbym jeszcze pograć gdzieś w Europie.

Mówi się, że nie chce pan grać w Polsce, bo boi się pan drwin.

- Niezależnie od tego, gdzie będę grał, i tak będą drwiny. Były i są. Udało mi się coś - w cudzysłowiu - osiągnąć. Byłem w NBA. Wielu ludzi mi tego zazdrości. Także zarobionych pieniędzy. Ale nie dostałem ich za darmo, pracowałem na nie. Powtarzam: nie chcę jeszcze wracać do Polski. Wyrwałem się stąd i na razie jest mi dobrze. Gdybym wrócił i np. po roku nie mógł znaleźć tu pracy, to ciężko byłoby mi znów wyjeżdżać.

Nie jest pan rozpoznawany?

- Różnie to bywa. Ten, kto się interesuje koszykówką, to mnie rozpoznaje. W centrach handlowych zawsze ktoś mnie skojarzy. - Ostatnio miałem zabawną sytuację. Rzucam sobie na szkolnym boisku i patrzą na mnie dziesięcioletnie dzieci. I nagle mówią: "Ale pan fajnie gra w koszykówkę! Powinien pan grać zawodowo".

Co pan czuje, obserwując postępy Gortata w NBA? Żal, że mi się nie udało?

- Dlaczego? Jak w latach 90. był boom na koszykówkę w Polsce, to szalałem na jej punkcie jak wszyscy. Zrywałem się ze szkoły, aby w poniedziałki oglądać NBA Action. Marzyłem, aby kiedyś usiąść gdzieś na trybunach, choćby pod samym dachem. I nagle siedzę na ławce z zawodnikami, oglądam gwiazdy z pierwszego rzędu. Patrzyłem z bliska na ostatni sezon Michaela Jordana, przybiłem z nim piątkę. Teraz zazdroszczę Marcinowi, ale cieszę się, że tam jest. Wiem, przez co przechodzi, jak ciężko pracuje. Mam nadzieję, że podpisze nowy kontrakt.

Między wami był jeszcze w NBA Maciej Lampe.

- Kiedy byłem w Nowym Jorku, wszyscy mówili, że Maciek jest młody i jeszcze niedojrzały mentalnie do NBA. W Europie dojrzewa i moim zdaniem jeszcze wróci do USA.

Reprezentacja Polski to temat zamknięty czy otwarty? Trudny czy łatwy?

- Gra w reprezentacji to zaszczyt, ale w moim przypadku było wiele zawirowań. Po tym, co działo się w 2002 roku, była kwestia powołania, które do mnie nie doszło. To było rok temu. Znów chciano mnie zawiesić. Dziennikarze mieli do mnie namiary, a ludziom ze związku nie udało się ze mną skontaktować. Mieli telefon do agenta, do moich rodziców, ale żadne powołanie nie doszło. W końcu sam zadzwoniłem do trenera Andreja Urlepa - wszystko sobie wyjaśniliśmy. Umówiliśmy się, że po lidze letniej będę czekał na sygnał z kadry, która zresztą też była w USA. Jednak sygnału nie było, zacząłem szukać klubu, szykowałem się już na obóz i nagle dzwonią ze związku z pytaniem, czy dołączę do kadry na zgrupowaniu. No i wyszło, jak wyszło. Nie było mnie.

Teraz jest trener Muli Katzurin. Były kontakty?

- Nie.

Myśli pan, że został już pominięty na dobre?

- Prawdopodobnie tak.

Co Cezary Trybański zmieniłby w swojej karierze?

- Po pierwsze, chciałbym dużo wcześniej zacząć. Po drugie, dbać o swoje ciało. Umieć się regenerować. I ogólna uwaga: w Polsce trenerzy całą uwagę poświęcają drużynie, nie ma treningów indywidualnych. Pamiętam, że na siłowni wszyscy robili to samo - niezależnie od tego, czy ktoś miał 180 cm wzrostu, czy 217. W USA każdy ma osobny program. Do tego dochodzą diety, odpowiednie odżywki, suplementy. To bardzo pomaga.

Dlaczego zaczął pan tak późno trenować?

- Kończąc podstawówkę, miałem 178 cm wzrostu. Po roku mierzyłem już 198 cm. Poszedłem z kolegą popatrzeć na trening Legii. Zobaczył mnie tam trener Jerzy Kwasiborski, który prowadził seniorów. Zapytał, czy nie chciałbym grać? Odpowiedziałem: "Oczywiście, że tak". "Nie wiem, czy będziesz grał, ale trenować możesz" - powiedział i zaczął się śmiać. No i tak zacząłem. Cały czas rosłem. Potem jednak zabrakło dla mnie miejsca w Legii, grałem w III lidze, potem w amatorskim WNBA. I powiem szczerze, że to były najprzyjemniejsze lata - grałem.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.