Tomasz Majewski - walczył z szatanem, zdobył złoto

Złoto w Pekinie dla Tomasza Majewskiego! Polski olbrzym rozbił rywali w konkursie pchnięcia kulą, ale niemal do końca bał się szatana

Sylwetka Tomasza Majewskiego  ?

Szpadziści ze srebrem! Francja za silna ?

Jeszcze miesiąc temu nikt nie dawał mu szans na zwycięstwo. Przed igrzyskami Tomaszowi Majewskiemu nigdy nie udało się pchnąć kuli na odległość ponad 21 metrów. W konkursie olimpijskim Polak przekroczył tę granicę o ponad pół metra, znokautował rywali i zdobył pierwszy złoty medal dla Polski.

Oprócz zwykłych emocji w złotej chwili, był w niedzielę na stadionie Ptasie Gniazdo jeszcze jeden powód, by się wzruszyć wyczynem polskiego kulomiota.

- Dobrze wszystko wyszło. To był hołd dla Władysława Komara. Nie znałem go osobiście, minęliśmy się tylko kiedyś, ale to był wielki mistrz - powiedział z wielkim spokojem Majewski.

W niedzielę minie dokładnie dziesięć lat od tragicznej śmieci Władysława Komara, mistrza olimpijskiego w pchnięciu kulą z 1972 roku.

Szczęśliwa bandana

- Ta moja brązowa bandanka dała mi szczęście. Znalazłem ją gdzieś trzy, cztery lata temu i pewnego dnia założyłem na zawody, żeby mi długie włosy nie spadały na oczy. I tylko raz ją zgubiłem. Mogłem wtedy pokonać w Warszawie Reese Hoffę, ale przegrałem o siedem centymetrów. Na szczęście ją odnalazłem - mówił w piątek najnormalniejszy kulomiot świata.

Właśnie tak sam by o sobie powiedział.

- No bo pchnięcie kulą to jest sport dla normalnych ludzi. Żadnych idiotycznych wyrzeczeń. Można wypić piwko, można normalnie zjeść - mówi Majewski.

Ale "normalny człowiek" jest określeniem nie w pełni trafnym do opisu mistrza olimpijskiego. Trzeba jeszcze dodać jego niezwykły, zadziwiający spokój w chwilach, w których ten spokój jest najbardziej potrzebny. - Podczas konkursu w ogóle się nie denerwowałem. Jakbym miał książkę, tobym sobie czytał. Byle ludzie nie hałasowali. Nawet dwie godziny przed finałem jeszcze sobie spałem. Musiałem odespać, bo wstałem dziś rano na eliminacje o wpół do piątej.

- A kiedy przyszedłem na stadion, to po prostu chciałem walczyć. Może jeszcze pobić rekord życiowy. Nic więcej. Jestem szczęśliwy - powiedział Majewski.

Polak pokonał całą koalicję amerykańskich kulomiotów, żelaznych faworytów do zwycięstwa: mistrza świata Hoffę, mistrza w hali Cristiana Cantwella i dwukrotnego wicemistrza olimpijskiego Adama Nelsona. - Oni myślą przez cztery lata tylko o igrzyskach, nawet telewizja NBC nadaje ten konkurs na żywo, więc kiedy są wreszcie te igrzyska, to albo je wygrywają rzutami o niebo lepszymi od innych, albo palą wszystkie próby - mówił Majewski.

W piątek głównie palili.

- Cholera, czasem jest łatwo, a czasem ta pieprzona kula waży 100 kg - powiedział Cantwell, srebrny medalista na konferencji prasowej, a Polak kiwał ze zrozumieniem głową. Kilka minut wcześniej na Ptasim Gnieździe w obecności 80 tys. ludzi śpiewał hymn w pierwszej ceremonii medalowej na stadionie olimpijskim.

Jeśli kula Cantwella ważyła 100 kg, to w czasie konkursu - ba, w ogóle tego dnia - wyglądało na to, że kula Majewskiego pięć kilo. W dodatku jemu wszystko się udawało. Był w stanie rozbić konkurencję, używając starusieńkiej techniki - pchając kulę uślizgiem. Czyli dokładnie tak, jak pchał Komar ponad 36 lat temu w Monachium. Majewski, człowiek olbrzymi, nie ma innego wyjścia - gabaryty nie pozwalają zakręcić się jak fryga, tak jak robią to Amerykanie.

Już w pierwszej próbie Majewski, najwyższy ze wszystkich czołowych kulomiotów świata - ponaddwumetrowiec - w swoim żurawim stylu machnął kulą 20,80 m. Z miejsca objął powadzenie. Wtedy zaczęli porządnie pchać inni. Białorusin Andrej Michniewicz, właśnie Cantwell, potem Kanadyjczyk Dylan Armstrong, mistrz olimpijski z Aten Ukrainiec Jurij Biełonog.

Majewski nie potrafił od razu odpowiedzieć. Po drugiej serii był czwarty. - Rzuciłem kilka słów w kierunku rzutni [powtórzył je w rozmowie, ale nie można ich cytować]. Trzeba było się obudzić - mówił Polak.

Między próbami siedział na ławeczce wyprostowany, a w tym czasie jeden z jego największych rywali - Nelson - szalał przed swoimi próbami. Kiedy zbliżała się jego kolej, darł się jak ranny zwierz, gwałtownymi szarpnięciami zrywał z siebie koszulkę, oszalałym wzrokiem odszukiwał kulę, a następnie miotał nią tak, że omal nie rozbił a to mikrofonu, a to sędziego. Po trzeciej próbie dwukrotny wicemistrz olimpijski się uspokoił. Nie wszedł do finału i mógł jechać do wioski olimpijskiej.

Majewski nadal siedział nieporuszony na ławeczce.

Przyszła trzecia próba, jak się później okazało - najważniejsza, bo to dzięki niej znów był pierwszy i już nikt go nie pobił. Majewski znów rzucił w stronę rzutni niecenzuralne słowo. Potem skłonił się i potężnie pchnął kulę. Z trudem utrzymał się w kole, figura 140-kilogmowego olbrzyma już zawisnęła nad progiem, ale utrzymał się. 21,21 m, jakie uzyskał, było najlepszym wynikiem. - Teraz to jeszcze się bałem jakiegoś szatana w wykonaniu Michniewicza - opowiadał mistrz olimpijski.

Szatana nie było, a właściwie szatański rzut w piątej kolejce oddał Majewski, a nie rywale. Jeszcze z pełną mobilizacją do walki osiągnął 21,51 m. - Wszedłem lewą nogą, walnąłem górą i wyszło - powiedział, przy czym niektóre wyrazy z jego wypowiedzi postanowiłem zmienić na cenzuralne. I szeroko się uśmiechnął.

Zabrakło zaledwie 17 centymetrów do rekordu Polski Edwarda Sarula z 1983 roku. - Strasznie szkoda, bo właśnie to było coś, na czym mi trochę zależało.

Godzinę po zawodach Majewski, już po obowiązkowej kontroli, udzielał wywiadów dziesiątkom telewizji, stacjom radiowym po angielsku. Robił sobie dziesiątki zdjęć z uszczęśliwionymi Chińczykami. - Eee, jak się rozbiorę z dresu reprezentacyjnego, to mnie nie poznają - stwierdził.

Ale w Polsce już będzie rozpoznawalny do końca życia. - A co ta olimpiada zmieni? Dalej mam zamiar być tym samym chłopakiem co przed igrzyskami. Polska czwórka będzie walczyć o złoto ?

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.