Andrea Zorzi: Polaków stać na więcej niż jeden medal na 20 lat

Do niedzieli martwiłem się o Polskę, ale po meczu z Niemcami zaliczam ją do medalowych pretendentów. Faworytem do złota pozostaje dla mnie Brazylia, choć zapadła już ona na nieuleczalną chorobę - mówi jedna z najwybitniejszych postaci siatkówki lat 90.

Bonitta: Barańskiej nie da się oglądać ?

W reprezentacji Włoch zagrał 325 meczów. Dwa razy wywalczył - jako atakujący - mistrzostwo świata, jest też mistrzem Europy, srebrnym medalistą olimpijskim, triumfatorem Ligi Mistrzów. Obecnie pracuje dla Międzynarodowej Federacji Siatkówki (FIVB), komentując na jej stronach internetowych najważniejsze turnieje.

Rafał Stec: Zgadza się pan z tezą wielu trenerów, że Brazylia przestała wyrastać ponad wszystkich w świecie?

Andrea Zorzi: Nie. Zgadzam się raczej z trenerem USA Hugh McCutcheonem, który zapytany po triumfie w finale Ligi Światowej, czy zaczyna się nowa era, odpowiedział: "Mam nadzieję, bo mam już dość nieustannych zwycięstw Brazylijczyków. Ale dla mnie ten turniej udowodnił, że oni osiągnęli tak miażdżącą przewagę wcale nie ze względu na nieprawdopodobny, nieporównywalny z nikim talent". Uważam, że McCutcheon nie odebrał tymi słowami klasy Brazylijczykom, lecz wręcz przypisał dodatkowe zasługi. Wieloletnie panowanie zawdzięczają oni bowiem temu, że potrafili pracować ciężej od innych i dłużej grać z entuzjazmem nowicjuszy. Mieli więcej determinacji, koncentracji, woli zwycięstwa. Talentem tyle by nie wygrali. Gdyby jednak po sześciu latach wciąż nic się nie zmieniło, to byłby cud.

Inna sprawa, że porażkę Brazylijczycy ponieśli w szczególnym momencie, w trakcie intensywnych przygotowań do igrzysk. Dlatego nie do końca wiem, co o tym sądzić. Jestem tylko pewien, że inne drużyny nabrały odwagi i będzie im się z mistrzami grało łatwiej. Bo wyraźnie są do pokonania.

Stracili trochę swojej niezwykłej żądzy wygrywania?

- Stracili na pewno mniej, niż mogliby stracić po tak niesamowitym okresie. Kiedy wygrywasz bez przerwy przez naprawdę długi czas, ochota na wygrywanie musi się zmniejszyć. To nieuniknione w przypadku niemal każdego sportowca. Pierwsze złoto jest fantastyczne. Drugie - piękne, ale to już nie to samo. Oni dokonali czegoś nieziemskiego, bo potrafili grać fenomenalnie i wydłużyli swoją passę ponad wszelkie normy. Zwłaszcza przy dzisiejszym systemie liczenia punktów, który zwiększył liczbę niespodzianek.

Czyli kończy się epoka czy nie?

- Zależy, jak zdefiniować koniec epoki. Jeśli kilku zawodników skończy kariery, jeśli odejdzie trener Bernardo Rezende, to przecież narodzi się nowa drużyna. Może zwycięska, ale nowa. W każdym razie wydaje mi się nieprawdopodobne, by jakakolwiek drużyna w bliskiej przyszłości powtórzyła wyczyny Brazylii. Kiedy spojrzeć na warunki fizyczne, można by wróżyć to Rosjanom, bo oni jako jedyni mają absolutną przewagę widoczną gołym okiem - są wyżsi, silniejsi, wyżej sięgają piłki etc. Ale im się wróży już dominację ze 30 lat i wciąż bez skutku.

Czy kłopoty "Canarinhos" nie wynikają też z jednego czynnika bardzo konkretnego - braku rozgrywającego Ricardo Garcii, który pokłócił się z trenerem może o pieniądze, a może także o coś innego, i w kadrze nie ma go od kilkunastu miesięcy?

- Jeśli sami siatkarze całą historię nazywali publicznie wielką wojną między nimi, to znaczy, że musiała ona wywrzeć ogromny wpływ na reprezentację. Ricardo to wielka osobowość, ale przez to też trudny człowiek, bardzo skomplikowany wewnętrznie. A drużyna opierała i chce opierać swoją siłę na grupie mocno zjednoczonej. Jeśli pakt się rozpadł, nie ma żadnego sposobu, by tych ludzi znów zszyć w jedną całość. Stosunki między zawodnikami Brazylii są zbyt emocjonalne, zimna umowa, że mają wspólne zadanie do wykonania, nie wystarczy. Podejrzewam, że w drużynie zaszło coś, co nie wyszło na jaw, i zapadła ona na chorobę nieuleczalną. Giba, Sergio czy Gustavo byli bardzo blisko z Ricardo, a teraz on mówi, że już dla niego nie istnieją.

Tracą wszyscy podwójnie, Brazylijczycy osobno nie są już tak mocni...

- Ricardo był przez wiele lat najlepszym rozgrywającym na świecie. Ale był nim w reprezentacji, poza nią już nie. Ci, którym wystawiał, podobnie. M.in. Giba i Gustavo, być może najważniejsi obok Sergio siatkarze tej drużyny, bo sezon w sezon utrzymujący rewelacyjnie wysoką formę.

Wobec kłopotów Brazylii turniej w Pekinie naprawdę ma aż ośmiu faworytów, jak mówił trener Lozano?

- Ośmiu to przesada. Do wczoraj powiedziałbym sześciu [rozmawialiśmy w poniedziałek], teraz mówię - siedmiu. Dopóki nie zobaczyłem meczu z Niemcami, martwiłem się o Polskę i nie umieszczałem jej w gronie poważnych medalowych pretendentów. Za takich uważałem Brazylię, Rosję, Bułgarię, Włochy i Serbię, a wasz zespół plasował się dla mnie między tą grupą, a resztą stawki. Teraz mój ranking wygląda inaczej: najwyżej wciąż Brazylia, bo wszystko, co powiedziałem o jej problemach, nie odbiera jej pozycji numer jeden. Potem widzę Rosję wraz z Bułgarią. Dalej Włochy, USA, Polskę i Serbię.

Jeden mecz z Niemcami, nie najmocniejszymi przecież, odmienił pana opinię?

- Wszystkich oceniam po pierwszej kolejce i opierając się na ogólnej wiedzy. To prawda, że Niemcy niczego wielkiego nie wygrali i techniką nie imponują, ale mnie interesowało co innego. Polaków znam jako graczy wrażliwych, potrzebujących pewności siebie, łatwo się zniechęcających. I w takim secie jak drugi niedzielny, czyli pełnym napięcia, bardzo wyrównanym, spodziewałbym się po nich kilku błędów więcej. Nie popełnili ich i tym sobie tłumaczę, że Raul Lozano był tak szczęśliwy po meczu. Poczuł, że przegrany finał Ligi Światowej został zapomniany i stracił znaczenie. A przede wszystkim zobaczył drużynę, która to, co ma najlepszego, pokazuje w najważniejszych momentach.

Mamy prawo serio mierzyć w medal? Jeszcze kilka lat temu czołówka światowa była do znudzenia stabilna, na podium docierały wciąż te same trzy-cztery drużyny. A teraz medale mundialu zdobywają Polska i Bułgaria, mistrzem Europy zostaje Hiszpania, LŚ wygrywają Amerykanie...

- Dziś już się nie da wygrywać, będąc w średniej formie, a formy najwyższej nie da się utrzymywać bez przerwy, bo turniejów jest zbyt dużo. I zdarza się, że słabsze drużyny, który akurat osiągną świetną dyspozycję fizyczną oraz mentalną, sprawiają niespodzianki, osiągają wyniki w istocie powyżej swojej czysto siatkarskiej klasy.

Reprezentacje, które błyszczały dwa tygodnie temu w LŚ, rozpędziły się zbyt wcześnie? Teraz Amerykanie męczą się w tie-breaku z Wenezuelą, Serbowie przegrywają wyraźnie z Rosją, którą rozbili w Rio...

- Teoretycznie pierwsza kolejka nakazuje tak myśleć, ale ja bym ujął to trochę inaczej. Minimalny poziom gry Amerykanów i Serbów nie jest zbyt wysoki. Potrafią wypaść świetnie, ale też tracąc choć trochę formę, spadają bardzo nisko. W ich podstawowych szóstkach widzę kilka chwiejnych fundamentów - np. Nikić, Janić czy Salmon nie są w naturalny sposób wielkimi atakującymi. Bardzo dobrze przyjmują i bronią, ale zbijają - jak na wymogi czołówki światowej - przeciętnie. W Rio de Janeiro osiągnęli nadzwyczajną dyspozycję, dalece wyższą od swojej przeciętnej. Kiedy zeszli bliżej normy, wyniki natychmiast się zmieniły.

Polacy ataku wstydzić się nie muszą...

- To prawda, umieją też przyjmować i bronić, przyzwoicie blokują. Tworzą drużynę wyważoną, nie zdradzającą w żadnym elemencie gry rażącej słabości. Czasem ich problemem jest, że gdy np. uważają rozegranie Zagumnego za niedokładne, to jego pomyłkę, nawet drobną, traktują jak alibi. I ludzie wokół mogą myśleć, że to wina jednego człowieka, tymczasem z wystawy niedoskonałej też można zdobyć punkt.

Polacy nie zawsze też radzą sobie z momentami, w których nie grają najlepiej, nie odczuwają na boisku pełnego komfortu. Najwięksi potrafią ukrywać słabości, waszym graczom przychodzi to z trudem. Moim zdaniem nie są supermistrzami, ale pozostają zdolni do występów znacznie lepszych, niż zazwyczaj prezentują. Muszą tylko wchodzić na boisko z przekonaniem, że mogą, a zarazem nie przeceniać siebie. Gdy uda im się znaleźć równowagę między tymi dwoma punktami widzenia, będzie dobrze. I oni, i w ogóle wszyscy powinni brać przykład z Amerykanów, którzy mają pewien imponujący atut: nie przejmują się tym, czego im brakuje, lecz maksymalnie wykorzystują to, co mają. Są mistrzami myślenia pozytywnego. Za proste? Banalne? Tak, ale fundamentalne.

Musicie jednak pamiętać, że np. do gry w finale wasi siatkarze potrzebowaliby wzniesienia się na poziom dla siebie prawie niewiarygodny.

Był pan w Polsce i wie, że siatkówka zyskała u nas niesamowitą popularność i jej wizerunek - także opinię o dynamicznym postępie reprezentacji - wciąż wzmacnia skuteczny marketing. Być może także dlatego wszyscy są przekonani, że polscy siatkarze powinni na każdym turnieju stawać na podium lub ewentualnie, w razie niepowodzenia, być tuż za nim. Przesadzamy? Może należałoby raczej uznać naszą drużynę za średnią, której z rzadka może się udać wyczyn ponad normę, czyli medalowy?

- Zastrzegam, że moja wiedza o waszej siatkówce, zwłaszcza tej krajowej, jest ograniczona. Ale przecenianie potencjału kadry wyczuwam. W żadnym razie nie widzę jej wśród trzech najsilniejszych na świecie - te miejsca zajmują Brazylia, Rosja oraz Bułgaria. Co nie oznacza, że nie może wskakiwać na podium. Niespodzianek, jak już mówiliśmy, w siatkówce przybywa.

Srebro mundialu to sukces Polaków zasłużony, ale nie wyznaczający potencjału drużyny. Spójrzcie na Rosjan - oni prawie zawsze grają źle, ale na podium też się wcisną prawie zawsze. Nie lubię ich właśnie za to, że trwonią talent wręcz nieskończony. Drugich takich marnotrawców nie znajdziesz. Wracając do waszych siatkarzy, kibice powinni zdać sobie sprawę, że oni nigdy nie będą obowiązkowo przywozić medalu. Jeśli sobie nie zdają z tego sprawy, co jakiś czas wywierają niepotrzebną presję, która szkodzi. Lozano zawsze próbuje tonować oczekiwania i ma rację. Z dwoma zastrzeżeniami. Pierwsze: potencjał drużyny ma coraz mniejsze znaczenie, coraz łatwiej o niespodzianki sprawiane przez drużyny o ograniczonych możliwościach. Drugie: Polacy mają jednak większy potencjał, niż wskazywałyby na to wyniki, czyli jeden medal zdobyty przez wszystkie ostatnie lata. Nie osiągają wszystkiego, co mogą.

Polska wierzy w kadrę, a w niej najbardziej w Mariusza Wlazłego...

- On jest w pewnym sensie lustrzanym odbiciem całej drużyny. Ma ogromny talent - większy niż średnia w zespole - i przyjemnie się go ogląda, bo jest szybki i lekki. Ma też jednak przestoje i nie robi szybkich postępów. Powodów może być tysiące, nie znam wszystkich, przypuszczam tylko, że ma małą zdolność pełnej koncentracji na najważniejszym celu, brakuje mu determinacji i chęci poświęcania się. W efekcie reprezentuje całą drużynę, nie zawsze spełniając pokładane w nim nadzieje.

Winiarski?

- Jest zupełnie inny. Podejmuje właściwie decyzje w karierze, solidnie i dużo pracuje, dąży do stabilności, jest wszechstronny, skupiony i spokojny, ma charakter odpowiedni do zawodowego sportu. I choć od natury dostał mniej niż Wlazły, skuteczniej dary wykorzystuje. Obrał właściwą drogę, by wykorzystać je w przyszłości maksymalnie.

Copyright © Agora SA