Przez 12 lat pozwoliłem gamoniom robić sobie ze mnie jaja

Nazywam się Jarosław Kotas, jestem trenerem Orkana Rumia. Przyjechałem do Wrocławia, by opowiedzieć prokuratorom o korupcji w piłce. Trzeba wyłapać karaluchy, które niszczą futbol

Przez 12 lat pracy w Polsce pozwoliłem gamoniom robić sobie ze mnie jaja. Wystarczy. Powiedziałem prokuratorom, Robertowi Tomankiewiczowi i Krzysztofowi Grzeszczakowi, że mam dowody na korupcję w niższych ligach - nagraną rozmowę, zeznania świadków. Wysłuchali mnie, podziękowali. Mam nadzieję, że to uruchomi lawinę, która oczyści piłkę od samego dołu.

Kiedyś rzuciłem sędziemu Antoniemu F.: - Jeżeli za ten mecz kupisz żonie samochód, to jestem cię w stanie, szmaciarzu, zrozumieć. Ale jeśli zrobiłeś to za mielonego i setę, to jesteś frajer.

Teraz już żadnego oszusta nie rozgrzeszę.

Mogłem zostać w Niemczech, w Schalke chcieli mnie na siłę zatrzymać. Powiedziałem im: Wrócę tu jako trener polskiej drużyny i wyeliminuję was z pucharów. Naiwny byłem i głupi. 12 lat z polską piłką pozbawiło mnie złudzeń.

W 1996 r. trafiłem do biednej i rozbitej Arki Gdynia. Dyrektorem był Wiesław Kędzia [jeden z głównych oskarżonych w procesie Arki, przyznał się do korupcji]. Sam wkopywałem bramki, kosiłem trawę, nie było na wodę. W sezonie 1996/97 mieliśmy walczyć o utrzymanie, a byliśmy liderem. Nagle szok! Na siedem kolejek przed końcem zostałem zwolniony. Argument był brutalny - nie umiem załatwiać meczów. Obudziłem się - o cholera, coś tu jest nie tak. Szkoda, że nie było wtedy prokuratorów z Wrocławia, nie było komu prawdy powiedzieć. Powinienem teraz przeprosić kibiców Arki, bo gdybym wtedy zareagował, nie byłoby później tego smrodu wokół klubu z Gdyni.

Kędzia to fajny chłop, wszystko by dla Arki zrobił. Niestety, zeszmacił się...

Przełknąłem pierwszą gorzką pigułę. Chciałem zapomnieć o piłce, zająłem się wychowaniem córki, żona otworzyła kwiaciarnię. Zadzwonił jednak przyjaciel z dawnych lat Piotrek Rzepka [były piłkarz m.in. Górnika Zabrze i reprezentacji Polski, obecnie trener GKS Jastrzębie], który był trenerem Kaszub Połchowo, ale odchodził do Unii Tczew i szukał następcy. Namawiał mnie na Połchowo. To fajny IV-ligowy klub nad zatoką, świeże powietrze, mili ludzie, sielanka.

Sielanka nie trwała jednak długo, zaczęły się jaja.

Śmieszne mecze, układziki. I zawsze przewijało się to samo nazwisko - sędziego Mirosława Cyrsona.

W sezonie 2003/04 w IV lidze o awans walczyły Lechia Gdańsk i Gedania. Szły łeb w łeb. Wciąż prowadziłem wtedy Kaszuby i przed naszym meczem w Gdańsku zadzwonił do mnie trener Gedanii Andrzej Bussler [obecnie trener III-ligowej Cartusii]. Powiedział, że jest dla nas 4 tys. zł premii motywacyjnej za urwanie punktów Lechii. Pomyślałem - fajnie, będziemy mieli na grilla, ale jak nie przegrać z Lechią? Za chwilę z ust Busslera padło jednak hasło, po którym myślałem, że się przewrócę: "Spokojnie, w razie co, sędzia też jest załatwiony".

Mecz skończył się remisem 1:1, sędziowie musieli uciekać przed rozwścieczonymi kibicami Lechii.

To właśnie moja rozmowa z Busslerem jest nagrana przez TP SA i ma być teraz dowodem w sprawie.

Cyrson co rusz pokazywał, że po profesorsku potrafi drukować.

W sezonie 2004/05 graliśmy z Bałtykiem. To była 6. kolejka, przegraliśmy 1:2. Po meczu podszedł do mnie ich trener i mój kolega Mirek Zimny i zaklinał się: Naprawdę nie wiem, kto cię skręcił, ale to nie ja.

W tym samym sezonie na wiosnę, w 22. kolejce, pojechałem na mecz ze słabą Chojniczanką. I znów sędziował nam Cyrson. Dostajemy karnego, czerwoną kartkę i przegrywamy 1:3. Moja córka Magda, która jeździła ze mną na mecze i zżyła się z piłką, siedziała na ławce i płakała: Tato, jak oni ciebie oszukują.

Wtedy się zagotowałem, bo nic nie boli ojca, tak jak płacz dziecka. Powiedziałem Cyrsonowi: Gamoniu, to twój koniec. A na to bezczelnie jego brat Andrzej, który najczęściej był asystentem Mirosława: Jak wam pomagaliśmy na Lechii, to byliśmy dobrzy, a teraz to macie pretensje...

Powiedział to przy świadkach. Jego słowa słyszeli kierownik drużyny Wiesław Renusz, kilku piłkarzy z Połchowa i moja córka.

Zadzwoniłem do Jerzego Kasprzaka od obsady sędziowskiej z Pomorskiego Związku Piłki Nożnej. Znamy się od 30 lat, dzięki niemu zostałem I-ligowym piłkarzem. Powiedziałem, że ma wielką łajzę wśród sędziów, niech zrobi z nim porządek. A on na to: "To niemożliwe, to nasz najlepszy sędzia".

Jest najlepszy, ale w przekrętach. Jeśli jest tak dobry, to co cały czas robi w IV lidze?

Teraz chcę zrobić III ligę w Orkanie Rumia. 5 kwietnia pojechaliśmy do Tczewa i kto nam sędziuje? Pan Cyrson. Powiedziałem kierownikowi: Jeśli nas skręci, to go zabiję. Ale po chwili myślę sobie - spokojne, przecież teraz wyłapują sędziów, boją się własnego cienia. Byłby nienormalny, gdyby znów nas przekręcił. Nasz zawodnik Kamil Gusmann dostał łokciem w twarz, padł, zalał się krwią. Graliśmy dalej, ale Cyrson przerwał nam kontrę, podbiegł i daje mojemu piłkarzowi żółtą kartkę za symulowanie. Rozpoczął swój koncert. Pilnował mi tego Gusmanna. Niedługo potem starcie w środku i druga żółta dla Gusmanna. Potem kolejna czerwona, dla Michała Freiberga. Graliśmy w 9 na 11, a tak naprawdę na 14, bo sędziów było trzech.

Po meczu obiecałem chłopakom, że to już koniec.

Ludzie często inwestują w "małą" piłkę oszczędności swojego życia. Wracamy z meczu po północy, zawożę zawodnika do domu, a on o 4 rano wstaje i idzie pracować do stoczni. I takich amatorów się oszukuje, odbiera radość gry.

Mówię Cyrsonowi: Albo moja, albo pana kariera właśnie się skończyła.

Pojechałem do pana Kasprzaka i powiedziałem: Zamiótł pan karalucha pod dywan, zamiast go zmiażdżyć. Kasprzak, po mojej pierwszej interwencji, nic bowiem nie zrobił. Powiedział tylko, że postara się zrobić tak, żeby Cyrson nie sędziował meczów z udziałem moich drużyn. Ale tak nie było...

U Henryka Klocka, członka zarządu PZPN, znów usłyszałem, że to dobry sędzia, ale jak chcę, to mogę z tym jechać do Wrocławia.

Kilka dni po meczu w Tczewie zadzwoniłem więc do z Wrocławia. Zaprosili mnie. 16 kwietnia pojechałem. Nie miałem wielkiego talentu, ale radziłem sobie na boisku z dobrymi piłkarzami. Więc poradzę sobie też z sędziami łajzami.

Zachęcam wszystkich, którzy chcą ratować naszą piłkę, choćby na Pomorzu. 4.56 z czwartego peronu w Gdyni odjeżdża pociąg do Wrocławia, druga klasa, 61 zł. Jak się dobrze uwiną, to jeszcze tego samego dnia w nocy będą z powrotem w domu. Z przekonaniem, że coś dla futbolu zrobili. A karaluchy mają pecha, bo przegrają bardzo ważny mecz. Pójdzie teraz oczyszczająca lawina.

Nie urwałem się z kosmosu, na boisku się prawie urodziłem.

Poznałem żonę, ale nie chcę na nim umrzeć. Jeśli ktoś powie, że nie miał styku z korupcją, to kłamie.

Mogę chętnie opowiedzieć także o tym, co przeżyłem jako piłkarz w latach 80. O arbitrze Tadeuszu Diakonowiczu, który przyjeżdżał na wakacje nad morze na koszt Bałtyku Gdynia, a prezes klubu latał po mieście i szukał dla niego węgorzy.

W sezonie 1985/86 chcieliśmy kupić mecz z GKS Katowice, broniliśmy się przed spadkiem, a na wyjazdach graliśmy fatalnie. Działacze zebrali sporą sumę i rozpoczęły się podchody. Mieliśmy kilka dojść, m.in. do piłkarza GKS Jaśka Furtoka, ale ten wprost nam powiedział, że jest "spółdzielnia" przeciwko nam. Pokazał nam parking, gdzie stały nowiuśkie łady, i powiedział, że każdy piłkarz z Katowic dostanie po samochodzie, jeśli z nami wygrają. Nasi działacze weszli przed meczem do szatni i powiedzieli, że pieniądze, które zebrali na Katowice, będą nasze, jeśli wygrywamy. A było ich tyle, że starczyło, żeby każdy z nas kupił sobie małego fiacika. Wygraliśmy 4:3, ale potem i tak spadliśmy z I ligi.

Tak było kiedyś, teraz niewiele się zmieniło...

Jarosław Kotas ma 46 lat.

W polskiej ekstraklasie był kapitanem Bałtyku Gdynia. W 1988 r. uciekł do RFN i przez cztery lata grał w Schalke. Po powrocie do Polski został trenerem Arki. Pracował też w KP Konin, Widzewie, Kaszubach Połchowo. Obecnie jest trenerem IV-ligowego Orkana Rumia

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.