Rafał Stec: Barcelona, wasza miłość

Wchodzisz na stadion Camp Nou, delegacja szefów klubu wręcza ci kwiaty, słyszysz: ?Od dziś zapraszamy na każdy mecz Barcelony, kiedykolwiek i gdziekolwiek byłby rozgrywany, nawet na drugim końcu świata".

Los bywa okrutnie ironiczny, więc te słowa nie zostały skierowane do żadnego z was, milionów fanów Barcelony, a także fanów Juventusów, Bayernów, Liverpoolów i Górników z Łęcznej, którzy w głębi duszy przyznają, że to jednak Katalończycy grają najpiękniej. Usłyszała je Stella Hughes, 64-letnia szkolna kucharka ze Stockport, kiedy została 10-milionowym gościem klubowego muzeum. Bukiet sprawił jej niewysłowioną przyjemność, dozgonne zaproszenie na stadion pogardliwie zignorowała. I tak poświęciła podczas tamtych wakacji wiele, dając się zaciągnąć na Camp Nou mężowi, zaprzysięgłemu kibicowi. Dla rodziny można wiele znieść, ostatecznie z wnuczkiem podglądała czasem w telewizji jego ulubionych United, ale latać specjalnie na mecze z własnej nieprzymuszonej woli?!

Nie znam dalszych losów pani Hughes, nie wiem, czy wreszcie pojęła, że całe lata tkwiła w błędzie, mimo sprzyjających okoliczności (mąż!) nie decydując się na piłkarską edukację. Pewne jest tylko jedno: gdyby zajrzała na Camp Nou, prawdopodobnie wpadłaby na całe życie. I to nie tylko dlatego, że synonimem urody futbolowego spektaklu dla połowy ludzkości jest Brazylia, a dla drugiej połowy - właśnie Barcelona.

Kierują nią kibice, nigdy nie sprzedała (choć dziś to rozważa) barw sponsorowi, który swym logo spaskudziłby jej koszulkę, była symbolem uciśnionego przez frankistowski reżim narodu, miała piłkarza wszech czasów Diego Maradonę (Pele nigdy do Europy nie wyjechał), a potem brazylijskich panów "R", którzy przekazywali sobie berło królów futbolu - Romario, Ronaldo, Rivaldo i strzelającego najbardziej niesamowite gole naszych czasów Ronaldinho. Gra najefektowniej, z takim rozmachem, że jej boisko wydaje się najszersze i najdłuższe w świecie, a taktyczne rygory - choć ostatnio wreszcie widoczne - zdają się nigdy nie krępować wyobraźni jej gwiazd. Są oczywiście inne kluby, którymi sterują płacący składki i wybierający prezydenta socios, długo nie oddawały barw sponsorowi (kibice Athletic Bilbao zaaprobowali to dopiero jesienią) lub olśniewają stylem gry (Real, zanim zniszczył go Florentino Perez) etc. Nigdzie indziej jednak te wszystkie zjawiska nie występują razem i w takim natężeniu.

Był przed laty taki mecz w Lidze Mistrzów, wyjazdowy z Liverpoolem, w którym bramkę Marca Overmarsa poprzedziło wyrafinowane, niespiesznie konstruowane natarcie złożone z 28 podań. Tamten niezapomniany epizod, po wielokroć przypominany później przez telewizje, to kwintesencja katalońskiego stylu. Stylu osobnego i niepowtarzalnego, czystym, abstrakcyjnym pięknem wywołującego ucisk w żołądku, każącego wątpić, czy sensem futbolu jest tylko strzelanie goli. To dzięki niemu Barca jest inna, to także dzięki niemu jest "najbardziej romantycznym klubem świata". Gdyby Sepp Blatter naprawdę zabronił wślizgów (miał taki pomysł), piłkarze z Camp Nou pewnie traciliby piłkę w 90. minucie gry - sędzia ma tę przewagę, że chwyciłby ją rękami. Katalończycy upajają się podaniami, wymieniają je w nieskończoność, czasem strzelony gol wywołuje wręcz żal - gdyby nie on, akcja wciąż by przecież trwała, a poza tym nie mieści się w głowie, by ktoś do tego stopnia zachwycał i jeszcze w dodatku wygrywał. To zwyczajnie nadmiar szczęścia.

Nadmiaru szczęścia jednak Barca nigdy nie miała i być może także dlatego nie wywołuje zawiści, jaka zwykle mnoży wrogów niezwyciężonym potęgom. Władców absolutnych nie lubi nikt, a duma Katalonii to - mimo wszystko! - drużyna wiecznego niespełnienia, niedosytu. Antyteza reprezentacji Niemiec, czyli drużyny przesytu. Ta wygrywa zawsze, nawet grając z powabem bawarskiej pornokomedii, nawet jeśli zbierze największych patałachów - to naszych sąsiadów własna terminologia z ostatniego mundialu, na którym rzekome patałachy sięgnęły po srebro. Dzięki nim i Gary'emu Linekerowi nawet futbolowy analfabeta - prawdopodobnie i pani Hughes - wie, że "piłka nożna to taka gra, w której 22 facetów biega za piłką, a na końcu i tak zawsze wygrywają Niemcy".

Barca? Nie przeżyła nigdy ery bezdyskusyjnej hegemonii w Europie, jaka przytrafiła się Realowi, Ajaksowi, Bayernowi, Liverpoolowi czy Milanowi. Ba, po najcenniejsze klubowe trofeum sięgnęła ledwie raz, tyle co Steaua, Crvena Zvezda czy Aston Villa, a rzadziej niż Nottingham Forest lub Benfica Lizbona. Czyżby Lineker jednak się mylił, czyżbyśmy pasjonowali się "grą, w której najpiękniej piłkę kopie Barcelona, a na końcu i tak przegrywa"?

Milan, wtorkowy rywal z LM, to skrajnie przeciwieństwo. Nie mogła uciskać go stolica, bo to jego właściciel Silvio Berlusconi próbował zamienić kraj w prywatny folwark i prawie mu się udało. Jego piłkarze potrafią olśniewać, ale pragmatyzm tę skłonność zawsze zwycięża, no i od dwóch dekad wygrywają w Europie częściej niż ktokolwiek. A nawet kiedy nie wygrywają, humory poprawiają im lokalni rywale z Interu - notorycznie sfrustrowani, zawsze znajdujący jakiś powód, by przegrać.

Faworyta wskazać nie sposób, zwłaszcza że w obu bramkach staną osobnicy wybitnie nieobliczalni (Dida i Valdes). Mamy jednak tę nieczęstą przyjemność, że wpadły na siebie drużyny, co do których nie ma cienia wątpliwości, iż są najlepsze. Szkoda, że nie w finale? Całe szczęście, przecież półfinał oferuje nam nie jeden, lecz dwa mecze, i to mecze rozegrane na największych stadionach kontynentu - Camp Nou i San Siro. Żadnego innego podwójnego futbolowego spektaklu w Europie nie obejrzałoby na żywo więcej ludzi. Panie i panowie Hughes, gdybyście mieli obejrzeć jeden mecz w życiu: niech to będzie właśnie ten wieczór.

Kto wygra Ligę Mistrzów?
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.