Rafał Stec: Złota dla wybranych

Polacy nigdy nie przywiozą z zimowych igrzysk wagonu medali. Ale mogą być potęgą w skokach narciarskich. I nie tylko skokach. Wystarczy skończyć z zasadą, że wszystkim sportowcom należy się po równo. I przestać karmić pasożyty, które na nich żerują.

Nawet gdyby nie medale zdobyte na finiszu przez Justynę Kowalczyk i Tomasza Sikorę, nie znęcałbym się nad sportowcami, którzy Turynu nie podbili, bo oczekiwania miałem skromne, powątpiewałem nawet w formę Małysza, którego wpychanie na podium od dawna nabrało charakteru irracjonalnego. Irytowała mnie tylko obudowująca niepowodzenia retoryka, czyli uporczywe wyliczanie tzw. punktowanych miejsc. Słabo rozumiem ich ideę, chciałbym wiedzieć, kto ową punktową klasyfikację prowadzi, kogo Polska wyprzedziła etc. Niestety, nigdzie jej nie widziałem, bo funkcjonuje już tylko jako czysto teoretyczna spekulacja, jeden z chwytów sportowych władz na poprawienie nastrojów - jak wszędobylskie "akcenty polskie" czy słynny "wynik nieprzynoszący wstydu".

Punktowa obsesja oddaje też mentalność działaczy, którzy zdają się bardziej preferować siedem rezultatów przeciętnych niż jeden medalowy.

Kokosów nie będzie

Chyba najbardziej denerwująco wybrzmiał głos Pawła Zygmunta, który na półmetku igrzysk na łamach "Gazety" frontalnie zaatakował winnych: od nierozumnych dziennikarzy po nierozumnych rządzących. Denerwująco, ale i niepokojąco, bo nasz łyżwiarz (w Turynie zawiódł kompletnie) zdradza wyraźne ambicje działaczowskie i być może to on będzie wkrótce decydował o przyszłych pokoleniach olimpijczyków.

Zygmunt pouczył dziennikarzy, że promują niewłaściwe dyscypliny, skupiając się na piłce nożnej, a nie dostrzegając sukcesów jego i jego kolegów. Oburzył się, że łyżwiarstwo czy saneczkarstwo uważa się za sporty "niszowe". Przypomniał, że Holendrzy na drużynę panczenistów wydali 10 mln euro, czyli więcej niż Polska na całe olimpijskie przygotowania (30 mln złotych). Wreszcie oświadczył, iż "sport ma dla państwa znaczenie strategiczne, jak armia, policja, sądownictwo czy edukacja, więc powinien dostawać porównywalne pieniądze".

Ta ostatnia teza jest słuszna, ale wnioski - już nie. Żądania większych pieniędzy z budżetu wracają notorycznie - i pewnie trzeba o nie walczyć - ale prawda jest taka, że przez najbliższe 50 albo i 100 lat kokosów nie będzie. Jeśli brakuje milionów na drogi czy służbę zdrowia, to skąd miałyby się wziąć na sport? Wszelkie porównania do Holandii czy Norwegii są bez sensu, bo tam PKB na mieszkańca przekracza 30 tys. euro, a u nas 5 tys.

I właśnie dlatego dyscypliny nie tylko można, ale trzeba dzielić na ważne i mniej ważne. Jeśli niewielkim budżetem obdzieli się wszystkie, to rzeczywiście każdej zabraknie. Jeśli postawi się na wybrane, to szanse, że olimpijczycy dostaną pieniądze porównywalne do - niech będzie - holenderskich, rosną.

Szkodzi nam przekonanie, że na igrzyska musimy wysłać reprezentację w każdej konkurencji. Holendrzy na nartach nie skaczą i jakoś z tym żyją. Brytyjczycy ulubione przez Zygmunta łyżwiarstwo programowo ignorują, do Turynu przywieźli znacznie mniej zawodników niż Polska (mimo męskiej i żeńskiej drużyny w curlingu!), ale to oni są sportową potęgą. Są, choć w ogóle nie grają też w tak popularne u nas siatkówkę i koszykówkę.

W Polsce działa się wbrew prostej regule, że biedniejszy musi lepiej gospodarować. Postulaty Zygmunta są nieprzemyślane i nierealne. Łyżwiarze nie wypchną z mediów piłki nożnej, a jeśli TVP uruchomi wkrótce kanał z pomijanymi - jak je nazwał - dyscyplinami, to nie będzie on miał oglądalności znacząco wyższej niż TVP Kultura. Niszowość to nie obelga, a czasem bywa ogromnym atutem. Skoki narciarskie są niszowe, bo na serio traktuje się je w ledwie kilku krajach, co właśnie powinno nas skłaniać, by w nie inwestować i wyjątkowo o nie dbać. Stosunkowo łatwo bowiem doszlusować w tej konkurencji do czołówki, a zarazem działa ona na wyobraźnię tłumów, była popularna jeszcze przed erą Małysza. Na co jeszcze stawiać? Ja wybrałbym pływanie i siatkówkę, w której też od absolutnego topu dzieli nas stosunkowo niewiele, ale to oczywiście rzecz do dyskusji.

Czy naprawdę jednak musimy mieć na igrzyskach bobsleistów lub saneczkarzy? Czy gdziekolwiek wysyła się na IO niemal wszystkich ludzi, którzy uprawiają daną dyscyplinę, jak to się dzieje w przypadku naszych bobsleistów? Albo inaczej - czy podatnicy powinni opłacać ich przygotowania? I wcale nie chodzi o to, że to dyscypliny gorsze. Nie cieszą się tylko zawrotną popularnością, nie wypracowały sobie bogatej tradycji, brakuje obiektów.

Nie może być tak, że każdemu, kto chce uprawiać dowolny sport, społeczeństwo to hobby sfinansuje. Nie stać nas na to. Nie stać nas też, by dawać pieniądze każdej grupce zapaleńców, która założy sportowy związek. Nie stać nas, by finansować kolejne igrzyska 34-letniego Zygmunta, który ani nie ma szans na medal, ani nie rokuje nadziei na przyszłość. Sportowcy w jego sytuacji muszą szukać sponsorów - brzmi to bezwzględnie, ale kapitalizm bywa bezwzględny.

Austriak Reinfreid Herbst jeszcze rok temu sam płacił za treningi. W sobotę sięgnął po srebro w slalomie. Nasza skeletonistka Monika Wołowiec harowała na kilku etatach, by przyjechać do Turynu. Może zresztą jej igrzyska smakowały najlepiej? Znów jednak rozsądek podpowiada - nawet jeśli nam Wołowiec zaimponowała, a zaimponowała niewątpliwie, to nie znaczy, że na podatników ma spaść obowiązek finansowania jej kariery.

Zlikwidować związki

Minister Tomasz Lipiec zasugerował, że rozdając państwowe pieniądze, przestanie kierować się socjalistycznym "dla każdego po równo". Zapowiedział premiowanie związków, które odnoszą sukcesy.

Co do intencji - zgoda. Co do metody - nie. Związków organizujących sporty zimowe nie trzeba bowiem motywować, lecz zlikwidować. Jeden w zupełności wystarczy. I będzie tańszy.

Apelowaliśmy już o to przed laty, ale dziś nawet narzekający na PRL-owską mentalność działaczy Zygmunt o przerośniętej organizacyjnej nadbudowie sportu nie wspomina. Narzeka na nędzną - ledwie 20 seniorów - obsadę mistrzostw Polski w łyżwiarstwie, ale nie zastanawia go, po co 20 seniorom osobny związek. Związek, który pod sobą ma jeszcze sześć oddziałów okręgowych.

Mamy też Polski Związek Łyżwiarstwa Figurowego, choć na świecie oboma "lodowymi" konkurencjami opiekuje się jedna federacja. A ma ów związek osiągnięcia wybitne. Jeszcze kilka lat temu Polskę reprezentowały na ważnych imprezach solista, dwie solistki, dwie pary taneczne oraz para sportowa, dziś zostali Siudek i Zagórska oraz Zych i Kauc. Na mistrzostwach Polski regularnie nie starcza zawodników, by rozdać wszystkie medale. Gdyby np. ktoś miał ochotę na złoto w parach sportowych, proponuję śmiało próbować. Rywali chwilowo nie ma, sam udział gwarantowałby więc nie tylko coubertinowską satysfakcję, ale najwyższy stopień podium.

Dyscyplina zdycha, a związek trwa. Prezydium i zarząd liczą 15 osób, dwa razy więcej niż największe polskie spółki.

Trwają też Polski Związek Narciarski, Polski Związek Sportów Saneczkarskich, Polski Związek Biatlonu, Polski Związek Snowboardu, Polski Związek Hokeja na Lodzie (w pierwszej lidze występuje osiem klubów, na drugą już ich nie starcza, więc grają rezerwy pierwszoligowców).

W zarządzie tego ostatniego za marketing i promocję odpowiada Wiesław Wojas, ten sam, który niedawno nie chciał wypłacić nagrody zwycięzcy Pucharu Polski, bo trofeum nie zdobyło sponsorowane przez niego Podhale Nowy Targ. Trzeba mu oddać, że w żmudnym procesie budowania wizerunku dyscypliny postawił na rozwiązanie odważne i nowatorskie.

Ilu mamy w Polsce seniorów? - z tym pytaniem zadzwoniłem do Polskiego Związku Sportów Saneczkarskich. - Bobsleistów będzie ośmiu - usłyszałem wyraźnie znudzony głos. - A saneczkarzy? Bez jeżdżących na torze naturalnym? Musiałbym policzyć. Jest 20 klubów, każdy ma nie więcej niż trzech zawodników... No nie, odejmując juniorów, będzie najwyżej dwudziestu paru seniorów i seniorek. Wie Pan, nie ma pieniędzy...

Pasożyty wytępić

Sportom zimowym wystarczy jeden związek z jedną tylko rozbudowaną komórką dobrze opłacanych specjalistów, którzy będą pozyskiwać sponsorów. Tacy zawodnicy jak Justyna Kowalczyk - młodzi, z sukcesem, dający nadzieję na medale na kilku następnych olimpiadach - zasługują na pomoc z budżetu, ale byłoby nielogiczne, gdyby od niej zależeli. Kto nie znajdzie dla niej hojnego sponsora, nie nadaje się, by szukać ich dla kogokolwiek. Choć oczywiście w Polsce wszystko jest możliwe. Siatkarki po pierwszym złocie mistrzostw Europy - sportsmenki piękne, medialne, najlepsze - nie dostały wsparcia, bo nikt nie chciał robić biznesu ze związkiem umoczonym w afery. Sukces Małysza też sprawił, że prezes PZN, na szczęście już były prezes, ma prokuratora na karku.

Jeśli PZPN, który też krytykujemy za biurokratyczne rozpasanie, organizuje rozgrywki setkom tysiącom piłkarzy, to Polski Związek Sportów Zimowych poradzi sobie z kilkoma tysiącami narciarzy, łyżwiarzy, hokeistów etc.

Przyspawanych do stołków działaczy trudno od nich oderwać, bo związki to totalnie autonomiczne organizacje, w które państwo nie może ingerować, ale akurat minister sportu ma narzędzia, by wreszcie zmiany wymusić. To pieniądze. Może ich nie dać.

Pasożyty żerujące na naszym sporcie trzeba wytępić. Jeśli inny minister rządu Marcinkiewicza potrafi sterroryzować polskich prawników, to wypędzenie tłumu zbędnych działaczy powinno być bułką z bananem. Dla ministra Lipca miałbym też osobistą propozycję - niech znajdzie chwilkę i zajrzy na warszawską Skrę (z biura dojedzie w kwadrans), którą podejrzane typy zajęte podejrzanymi interesami doprowadziły do ruiny. O interwencję prosiliśmy pana byłego szefa w warszawskim sporcie Artura Piłkę, ale nas zignorował. Może nie ma czasu, bo został wiceprezesem PKOl?

Nowy Polski Związek Sportów Zimowych siedzibę miałby oczywiście (by nie płacić za wynajem) w biurowcu PKOl im. Jana Pawła II. Ten pałac, z fontannami i rzeźbami, kosztował 40 mln zł. Z jego okien widać walący się w gruzy klub sportowy Spójnia, trochę dalej zdychają Marymont i Hutnik. A wewnątrz budynku widać te 40 milionów. To więcej niż czteroletnie przygotowania wszystkich olimpijczyków.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.