Liga Mistrzów. Sporting-Legia. Bruno de Carvalho: prezes lwie serce. Najbardziej wygadany szef w Lidze Mistrzów

Od kołyski aż po grób: klub to ja, ja to klub. Taki jest Bruno de Carvalho, szef Sportingu Lizbona. Wojownik z wielkim ego, prezes-kibic, który podczas meczów siada obok trenera na ławce. Ale w tym szaleństwie jest metoda

Ma ledwie 44 lata, jest dobrze urodzony, zamożny i elegancki. Sympatyczny, dopóki nie zacznie w nim wrzeć krew ultrasa. Kibica, który zanim został prezesem, jeździł za klubem po Portugalii i Europie. Biznesmena, który da się za zieleń Sportingu i herb z lwem pokroić. Prezesa-trenera (szkolił kiedyś młodzież, ma licencję UEFA), który mecze ogląda jako członek sztabu - z ławki, a nie z lóż honorowych, bo lubi wszystkiemu przyjrzeć się z bliska. Jak kiedyś Uli Hoeness, jako wszechwładny menedżer Bayernu. I jak Hoeness, Bruno de Carvalho wszystko zrobi dla swoich i każdą wojnę rozpęta z obcymi. Nie ma wroga Sportingu, któremu by darował. Nie ma takiego odcisku u rywali z Benfiki i FC Porto, na który by nie nadepnął. W niedawnym wywiadzie dla "Marki" prezes mówił, że przyjdzie taki moment, gdy i gaśnicom w klubie zmieni kolor, bo nie mogą być na stałe czerwone (czyli w kolorze Benfiki). - W Sportingu wszystko musi być zielone, aż po slipy - mówił.

To jest Sporting Portugalia, a nie Sporting Lizbona

Gdy krew wrze, Bruno de Carvalho nie traci panowania nad sobą, nie podnosi przesadnie głosu, ale wypuszcza jeden pocisk za drugim: oszustwo, zdrada, kompromitacja, parodia. Oszukali nas, uwzięli się, zakpili. Drwi z rzeczywistych i wymyślonych wrogów klubu, demaskuje spiski, toczy bitwy. Prezesem Sportingu jest 3,5 roku, a fronty otwierał już w wojnach z Benficą, Porto, ligą, federacją, sędziami, dziennikarzami, menedżerami, funduszami które inwestują w piłkarzy i z byłymi szefami Sportingu. A nawet z tymi którzy klub nazywają Sporting Lizbona. - To jest Sporting Clube de Portugal. Sporting Portugalia. A nie żaden Sporting Lizbona. To jest nasza przewaga: my reprezentujemy Portugalię. A inne kluby z tego kraju reprezentują tylko prowincje albo dzielnice - powtarza, wbijając kolejne szpile Porto i Benfice. Komu nie dość dopiecze przemawiając, temu poprawi na Facebooku.

"Sędzia tego meczu? Dla złodziei jest więzienie"

Nie znosi ciszy wokół siebie ani klubu. Potrafił np. zaczepić na FB rzecznika Benfiki słowami: "chcecie wojny, będziecie mieli. A teraz leć po tę swoją armię obrażalskich niby-dziewic i zapomnianych dinozaurów". Dziennikarzom zarzucał we wpisach na Facebooku służalczość i sprzedajność tak uparcie, że aż dziennikarskie stowarzyszenie poprosiło obrażanych, żeby powytaczali prezesowi procesy, bo tego nie wolno tak zostawić. Za wypowiedzi o sędziach de Carvalho zbiera karę za karą, ale nie zamierza się gryźć w język. Gdy rok temu Sporting odpadł w eliminacjach Ligi Mistrzów, prezes powiedział o sędzim meczu z CSKA w Moskwie tyle: dla złodziei są więzienia. Gdy w pierwszej kolejce tegorocznej Ligi Mistrzów Sporting przegrał po świetnym meczu z Realem w Madrycie 1:2, mimo że do ostatnich minut prowadził, de Carvalho powiedział: "Wyobraźmy sobie, jaki mógłby być wynik, gdyby w tym meczu był w ogóle jakiś sędzia". I bronił wyrzuconego z ławki trenera Jorge Jesusa: "Nie mam pojęcia za co dostał karę. Czekam na raport sędziego, pośmiejemy się" - mówił. Prezes mecz oglądał oczywiście siedząc razem ze sztabem, potem był w szatni z piłkarzami. Trenera Jesusa zabraknie na ławce w meczu z Legią, jest zawieszony. De Carvalho znów będzie w głównej roli.

Rodzina pisarsko-admiralska

W rodzinie de Carvalho zawsze się kochało Sporting i ceniło słowo, władzę oraz działanie. Przodkowie prezesa wyjechali z Portugalii do jej afrykańskich kolonii jako jedni z wielu, a wrócili jako ważne postaci. Dziadek ze strony mamy był pisarzem, nielubianym przez reżim Salazara. Brat dziadka, admirał Jose Pinheiro de Azevedo, znalazł się w rządzie ocalenia narodowego, gdy Portugalia w połowie lat 70. przeobrażała się w demokrację. Pinheiro de Azevedo nazywano "Admirałem, który nie zna strachu" ("sem medo", żeby się rymowało). A Bruno de Carvalho, urodzony w Mozambiku, ale wychowany w Lizbonie, lubi być nazywany prezesem, który nie zna strachu. "Presidente sem medo" to tytuł jego autoryzowanej biografii. Wyszła już po pierwszym roku jego rządów w klubie. Szybko? Ale to nie był zwykły rok. Tylko rok, który Bruno de Carvalho spędził na upartej reanimacji pacjenta. Zastał go w stanie śmierci klinicznej, a po roku szykował się z nim do Ligi Mistrzów.

Nie wkroczył do klubu: wjechał tam wślizgiem z dwiema wyprostowanymi nogami

Jak napisał jeden z komentatorów, Bruno de Carvalho nie tyle wkroczył wiosną 2013 roku do klubu, ile wjechał tam wślizgiem, z dwiema wyprostowanymi nogami. Powywracał wszystko co zastał, ściął z nóg tych, których nazywano kąśliwie "baronami" - dotychczasowych działaczy, ciągnących klub w przepaść. Przegonił ze Sportingu ekipę Jose Godinho Lopesa, prezesa który pokonał go w wyborach dwa lata wcześniej, ale uciekając się do oszustw. Bruno de Carvalho ogłosił po zwycięstwie, że kibice wreszcie odzyskali swój Sporting. A Sporting - wreszcie odzyska godność. Może i ten klub podupadł tak, że z kolekcjonera tytułów zmienił się w drużynę czekającą aż od 2002 na mistrzostwo (dłużej - 18 lat - czekał tylko po mistrzostwie z 1982). Może i zaczął przegrywać w tabeli nie tylko z Porto i Benficą, ale i z Boavistą albo i jakimiś Sportingami Braga. Ale nikomu nie wolno uznać, że tak już pozostanie. Prezes nie pozwoli się ze Sportingu śmiać. On wie - tak mówi - że od 2002 Benfica i Porto zawiązały spisek, by zniszczyć Sporting i by ligą rządził duet, a nie tercet. Wie, że mają po swojej stronie sędziów i media. I tak dalej. - Są kluby którym się wydaje że są wielkie, są kluby które chcą być wielkie i jest jeden klub wielki: Sporting Clube do Portugal - mawia de Carvalho.

Klub oddany w zastaw

Myślenie spiskowe myśleniem spiskowym, zadufanie zadufaniem, ale sytuacja była wtedy, wiosną 2013, rzeczywiście krytyczna. Można powiedzieć, że Sporting który przejmował de Carvalho, istniał czysto teoretycznie. 51 procent udziałów w klubie nadal należało do kibiców, ale działacze robili co chcieli. Sporting nadal świetnie szkolił i wyszukiwał talenty, ale najlepsi piłkarze tak naprawdę należeli nie do klubu a do funduszy inwestycyjnych. Niektóre fundusze, jak słynny Doyen, miały nawet do 95 procent udziałów w prawach transferowych niektórych piłkarzy. Ich przedstawiciele nazywali siebie inwestorami, a tak naprawdę wysysali klub. Sportingiem rządzili oni i menedżerowie.

Tej wiosny, gdy Bruno de Carvalho przejął władzę, drużyna skończyła sezon na siódmym miejscu w lidze. Najniżej w historii. Dług sięgał 260 milionów euro. - Wszystko tu jest właściwie oddane w zastaw bankom - mówił de Carvalho (słynna akademia Alcochete de facto należy dziś do jednego z banków, klub spłaca mu odsetki). Piłkarze dostawali pensje z takim opóźnieniem, że jeszcze chwila a mogliby poprosić o rozwiązanie kontraktów. Nowy prezes musiał zacząć rządy od rozmów z wierzycielami i uwolnienia 4 mln euro na wypłaty. Kazał oszczędzać na wszystkim, nawet na prądzie i ksero. Zaczął zwalniać tych, którzy dużo zarabiali, a mało robili. Renegocjował spłatę zadłużenia z bankami, kontrakty z piłkarzami, stopniowo odkupował udziały w ich prawach transferowych. I rozpętał transferową wojnę: ze wspomnianym funduszem Doyen, o Argentyńczyka Marcusa Rojo. Fundusz zdecydował, że Rojo odejdzie ze Sportingu do Manchesteru United, nie licząc się ze zdaniem de Carvalho. Prezes wściekł się o to, ale przede wszystkim o podział zysków. Odmówił zapłacenia funduszowi wpisanych do umowy 75 procent kwoty transferowej (fundusz dał większość kwoty na sprowadzenie Rojo i chciał zgarnąć większość zysków). De Carvalho ogłosił, że poprzedni szefowie podpisywali takie umowy z funduszami z pogwałceniem przepisów, ignorując wytyczne FIFA by odchodzić od transferów z tzw. udziałem osób trzecich. De Carvalho zapowiedział, że jeśli Doyen chce od niego pieniędzy, niech go pozwie do sądu. Co fundusz zrobił - i wygrał z klubem. Ale to była jedna z niewielu spektakularnych porażek nowego prezesa.

Cios w serce Benfiki

- W zarządzaniu klubem Sporting w dwa lata wygrał mistrzostwo Portugalii i Ligę Mistrzów - tak pierwsze dwa lata prezesowania podsumowałsam de Carvalho. W swoim stylu. Ale trzeba mu oddać, że zmienił naprawdę wiele. Wyrwał klub z marazmu, pokazał, że duopol Benfica-Porto nie jest tak trwały, jak się wydawało. Sporting z którym we wtorek zagra Legia to inny Sporting niż ten, z którym Legia walczyła wiosną 2012 w 1/16 finału Ligi Europy i nie ustępowała mu wiele (w Warszawie było 2:2, w Lizbonie 1:0). Wtedy to był Sporting dryfujący, stacja przerzutowa piłkarzy, klub godzący się z tym, że może LE jest dla niego odpowiedniejszym miejscem niż Liga Mistrzów. Od przyjścia de Carvalho Sporting kończył ligę kolejno na na drugim, trzecim, i znów drugim miejscu. W ostatnim sezonie przegrał tytuł o ledwie dwa punkty, a trzecie Porto wyprzedził o 13 pkt. Zdobył w 2015 Puchar Portugalii, pierwsze trofeum od siedmiu lat. Zrobił to wszystko, zmniejszając jednocześnie radykalnie wydatki na drużynę, do połowy wydatków z poprzednich lat. A po drodze zadał Benfice cios w serce, zabierając jej w 2015 z dnia na dzień trenera Jorge Jesusa. Trenera, który właśnie był po drugim z rzędu mistrzostwie z Benficą. - Trener poprosił mnie tylko o jedną rzecz przechodząc do nas: o to by móc trenować klub który ma w sercu - mówił de Carvalho podczas prezentacji (trener zmienił klub ze względu na umierającego ojca, byłego piłkarza Sportingu, który marzył że zobaczy jeszcze syna na ławce swojej drużyny). Miało zaboleć Benficę i zabolało. Ale to jednak ona latem 2016 zdobyła kolejne mistrzostwo.

Jest wojna, jest dobrze

De Carvalho nie traci nadziei, że czekanie na tytuł wreszcie się skończy. - Byliśmy swego czasu klubem, który wygrywał osiem mistrzostw na dziesięć. Nie możemy teraz wygrywać raz na 10 czy 20 lat - mówi (od 1982 Sporting był mistrzem tylko dwukrotnie). Prezes zmienił Sporting w klub wiarygodny i gospodarny, dotrzymał słowa z kampanii wyborczej, że "ujmie kibicom cierpień", ale teraz presja mistrzostwa będzie już naprawdę duża. A wrogów prezesowi nie ubywa, Lizbona widziała już i wymierzone w niego plakaty na bilboardach, i inne akcje opozycji. Krytycy zarzucają prezesowi, że zachowuje się jak Król Słońce ze stadionu Alvalade, otacza się potakiwaczami, kreatywnymi księgowymi, że walczy z jednymi funduszami inwestycyjnymi, a podpisuje z innymi, że jest coraz mniej przywiązany do zasady przejrzystości finansów, że przez jego wojenki klub traci sympatię.

De Carvalho uważa, że nie czas na takie dylematy, gdy wojna trwa. I on i trener Jorge Jesus są celem kampanii oszczerstw, którą prowadzą ludzie opłacani przez Benficę, albo kibicujący jej, "żeby nie powiedzieć, że i prezes tego klubu" jak napisał de Carvalho w jednej ze swoich odezw na Facebooku. Jest wojna, jest spisek - jest dobrze.

Besnik Hasi zepsuł nawet Pazdana, a na dodatek wydoił Legię [MEMY]

źródło: Okazje.info

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.