Transfery. Anglicy rozdają pieniądze na prawo i lewo

Wielkie pieniądze, które angielskie kluby mają zagwarantowane dzięki rekordowym umowom telewizyjnym, są szansą dla francuskiego futbolu - stwierdził w lutym prezydent Lyonu Jean-Michel Aulas. I zakończone właśnie okno transferowe przyznało mu rację. Ale zapoczątkowało też potencjalnie bardzo niebezpieczny trend.

Chcesz wiedzieć szybciej? Polub nasMonchi, dyrektor sportowy Sevilli, uważa, że we francuskiej Ligue 1 można znaleźć najlepszych piłkarzy, biorąc pod uwagę stosunek jakości do ceny. Zauważono to chociażby w Aston Villi. Olympique Lyon, wicemistrz Francji i uczestnik Ligi Mistrzów, oferował za Jordana Amaviego z Nicei 4 mln euro. AV (ostatnie pozycje w lidze: 17., 15., 15., 16.) przebiło tę ofertę prawie trzykrotnie, dając 11 mln. Z Francji wzięło też Jordana Ayewa (12 mln), Jordana Veretouta (10 mln) oraz Idrissę Gueye (9 mln). Łącznie nad Sekwaną AV zostawiło 42 mln euro.

"Dojenie" Anglików

Hitem i tak jest transfer Anthony'ego Martiala, wcześniej znanego głównie fanom ligi francuskiej napastnika AS Monaco. Za 19-latka, który w seniorskiej piłce rozegrał 72 mecze i strzelił 15 goli, Manchester United zapłacił 50 mln euro (według angielskich mediów, francuskie mówią o 50 mln plus kolejnych 30 w bonusach). To i tak szokująca kwota jak za żółtodzioba, który może ma wielki talent, ale wyłącznie dzięki niemu znalazł się na początku trzeciej dziesiątki najdroższych piłkarzy w historii.

Monaco wykorzystało desperację Manchesteru, który najpierw pozbył się napastników - Javiera Hernandeza czy też Robina van Persiego - i dopiero przedostatniego dnia ruszył po Martiala. Tego lata Tottenham mógł kupić Francuza za... 25 mln. Manchester musi wiedzieć, że przepłacił, czym wyrządza krzywdę samemu piłkarzowi - na jego barkach od razu pojawia się ogromna presja. Nawet jeżeli będzie spisywał się dobrze, i tak zawsze znajdzie się ktoś mówiący, że za takie pieniądze oczekiwał czegoś więcej. Ale nawet jeśli Martial zostanie kompletnym niewypałem, to "Czerwone Diabły" za te same albo jeszcze większe pieniądze kupią jego następcę. Pomaga w tym silny kurs funta.

Tak samo postępują inne zespoły. A kluby z całej Europy obłowiły się na Anglikach; wyciągają od nich tyle pieniędzy, ile to tylko możliwe, bo wiedzą, że dysponują odpowiednimi środkami. Z tego względu Anglicy muszą przepłacać, by kogokolwiek kupić.

Różnica między Man City a Arsenalem

Sytuacje takie jak ta z Martialem czy Davidem de Geą (jego transfer upadł w ostatniej chwili przez formalności) pokazują, jak nieprofesjonalnie zarządzane są wielkie kluby. Zostawiają zakupy na ostatnią chwilę, przez co nie są w stanie załatwić formalności lub przepłacają, a takim zawodnikom trudniej wprowadzić się do drużyny, gdy sezon już trwa.

Anglicy zresztą bardzo chętnie wydawali pieniądze. Na wzmocnienia przeznaczyli 1,1 mld euro, ponad 40 mln więcej niż rok temu. Najwięcej wydał Manchester City (ponad 200 mln, w tym 75 na Kevina de Bruyne'a czy 62,5 na Raheema Sterlinga), ale swoje zakupy skończył stosunkowo wcześnie. Arsenal to drugie ekstremum. Pomimo oczywistych braków - co z napastnikiem, defensywnym pomocnikiem? - jako jedyny klub w pięciu czołowych ligach nie kupił żadnego piłkarza z pola.

Niebezpieczny trend

Ale to okno było wyjątkowe też z innego względu. Angielscy słabiacy albo średniacy byli w stanie pozyskiwać piłkarzy będących teoretycznie poza ich zasięgiem. Leicester wygrał wyścig o piłkarza z Schalke i Besiktasem (Gokhan Inler) i poważnie walczył z Bayerem Leverkusen (uczestnikiem LM!) o Charlesa Aranguiza. Stoke pozyskało Xherdana Shaqiriego z Interu, Crystal Palace Yohana Cabaye'a z Paris Saint-Germain, West Ham Dimitriego Payeta (Marsylia), WBA Jose Salomona Rondona (Zenit), Newcastle Georginia Wijnalduma (PSV) czy Aleksandara Mitrovicia (Anderlecht), Watford kupowało piłkarzy z każdego zakątka Europy i świata, chociażby Valona Behramiego z HSV. Wielu z tych piłkarzy powinno grać w Lidze Mistrzów, zamiast tego będą walczyć co najwyżej o pierwszą dziesiątkę Premier League.

Realia dzisiejszej futbolowej Europy wyglądają tak: piłkarze ze światowego topu idą do Barcelony, Bayernu lub Realu. Kolejnych zgarniają angielscy potentaci i kluby pokroju PSG czy Juventusu. Gromada innych wyróżniających się piłkarzy poupychana jest w angielskich średniakach.

Tragedię obecnej piłki idealnie uosabia PSV. Odzyskało tytuł mistrzowski w Holandii, wygrywając ligę z przewagą 17 punktów i strzelając 92 gole w 34 meczach. Kibice, zamiast cieszyć się z powrotu na tron oraz gry w Lidze Mistrzów, musieli patrzeć, jak Memphis Depay odchodzi do Manchesteru United, a Wijnaldum do Newcastle. Czwarta w poprzednim sezonie Ligue 1 Marsylia straciła swoje dwie wielkie gwiazdy - Payeta i Thauvina - na rzecz 12. i 15. zespołu Premier League. I nawet nikt się tym przesadnie nie zdziwił.

Bogatsze kluby od zawsze łupią słabsze, to podstawa futbolowego rynku. Ale do tej pory nie było tak, że bogatsze znajdowały się wyłącznie w jednym kraju rabującym inne z talentu. Trudno zarzucić tu cokolwiek Anglikom; jeżeli ktoś ma pieniądze, to je wydaje, to oczywiste i logiczne. To nie ich wina, że mają atrakcyjny produkt i odpowiednio go sprzedają.

Ale UEFA, zamiast coś z tym zrobić (np. podatek od "luksusu", możliwych rozwiązań jest wiele), wolała wprowadzić finansowe fair play, które jedynie utrwala obowiązującą hierarchię. Ostatnio nieco poluzowała reguły, ale tylko dlatego, że najmocniej protestowali bogacze, tacy jak Manchester City czy PSG. Nakładano na nich kary, bo jedynie oni mieli do wydania takie środki, by móc łamać przepisy (limit strat wynosił 50 mln euro, następnie 35). Przecież takie PSV nie jest w stanie wydać tylu pieniędzy. Jest za biedne, by móc przynosić takie straty.

Nawet angielska Championship operuje na nieosiągalnym dla innych poziomie finansowym. Drugoligowe Burnley kupiło napastnika Andre Graya za 12,4 mln euro. Tylko trzy niemieckie kluby wydały więcej na jednego piłkarza, dwa francuskie, sześć hiszpańskich i cztery włoskie.

Obserwuj @L_Godlewski

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.