Dlaczego zespół koszykarzy z Pruszkowa jest bliski rozpadu?

MKS Pruszków - duma tego miasta, dwukrotny mistrz Polski koszykarzy - jest o krok od bankructwa i wycofania się z rozgrywek. Czemu tak się stało i czy naprawdę tak musiało być?

Właściciel większości akcji spółki Mazowiecki Klub Sportowy SSA Paweł Gmoch ogłosił dwa tygodnie temu, że wystawia klub na sprzedaż i wycofuje się z koszykówki. Od tego czasu w Pruszkowie próbują uratować zespół. Trwają treningi z niedobitkami zespołu, kibice, dawni trenerzy i drobni sponsorzy próbują znaleźć odpowiednie pieniądze, żeby kupić klub lub przynajmniej utrzymać go na powierzchni. W tej chwili wygląda na to, że jedenastego z rzędu sezonu w ekstraklasie może nie być.

Czas chwały

A jeszcze kilka lat temu było tak pięknie. Niedawno od kolegi z Pruszkowa udało mi się wypożyczyć niecodzienny zestaw kaset wideo - nagrane w różnych stacjach mecze pruszkowskich koszykarzy z lat 1995-97. Piękne mecze, efektowna koszykówka. Wsady Walkera, Dryji, Masseya. Trójki Williamsa, Suskiego, Rybczyńskiego. Spokój Sobczyńskiego, Parzeńskiego. Zbiórki Szybilskiego, Białczewskiego. Mistrzowskie fety w ciasnej szkolnej hali przy ulicy Gomulińskiego. I komentarze Wojciecha Zielińskiego czy sprawozdawców telewizji kablowej z Pruszkowa, będące swoistym, oddzielnym tematem do dyskusji dla kibiców.

Te czasy już minęły, choć to przecież zaledwie osiem i sześć lat temu pruszkowianie byli mistrzami Polski. Osiem lat minęło od czasu, gdy w Pucharze Koracza byli w półfinale. Pięć lat temu wygrywali z Benettonem Treviso, a cztery lata temu z Tau Ceramica Vitoria, które niedługo później grały w finale Euroligi. Jeszcze dwa lata temu byli o jeden gwizdek sędziowski od finału PLK. Teraz znów w szkolnej hali trenują z myślą o grze w pruszkowskiej drużynie właściwie koszykarze z łapanki. Na przykład rozgrywający, który w drugiej lidze w ostatnim sezonie notował średnią dwa punkty na mecz lub skrzydłowy, zwolniony po pięciu meczach z zespołu tej samej ligi.

Dlaczego kilka lat temu pruszkowianom się udawało, a teraz w Polskiej Lidze Koszykówki rządzą inni? Odpowiedź jest prosta: bo to były zupełnie inne czasy w polskim sporcie. Po czasach komunistycznej równości, gdy każdy większy zakład, huta, kopalnia czy wojsko mogło mieć swój zespół i walczyć o tytuły, przyszły czasy "prywaciarzy". Właśnie oni - za stosunkowo niewielkie pieniądze - potrafili namieszać w polskim sporcie. Pomogli wydobyć z drugiej ligi także pruszkowskich koszykarzy, a kiedy byli już w ekstraklasie do gry włączyły się większe firmy z państwowym rodowodem. Właśnie takie królowały w polskim sporcie w "okresie przejściowym". Najpierw Mazowszanka (sprowadzona dzięki obrotnym pruszkowskim hurtownikom tej wody), a później Pekaes - pozwoliły zdobyć dwa tytuły mistrzowskie. Pruszkowianie płacili najlepiej w Polsce, ale w porównaniu z obecnymi budżetami klubów PLK nie były to ogromne pieniądze. Kiedy jednak do walki stanęły wielkie pieniądze z wielkich firm - najpierw Zepter, później Anwil, w końcu Prokom i Idea - pruszkowianie musieli zostać w tyle. Tym bardziej, że klub działał wciąż po staremu - z wszechwładnym prezesem (Januszem Wierzbowskim), który zajmował się zarówno tym, czy podpisać kontrakt z Murzynem skocznym czy ciężkim i kiedy go sprowadzić na testy, jak i rozmowami z potencjalnymi sponsorami, nawet tymi najmniejszymi.

Zresztą wystarczy spojrzeć, gdzie teraz są zespoły rywalizujące z pruszkowianami w finałach. W 1995 roku była to Polonia Przemyśl, która swoją potęgę zbudowała na... pieniądzach z targowiska miejskiego. Kiedy ktoś wreszcie się zorientował, że ten złoty biznes przy granicy z Ukrainą nie może przynosić dochodów tylko klubowi sportowemu, Polonia szybko przestała być potęgą i dziś ma kłopoty, żeby zmontować zespół na drugą ligę. Dwa lata później w finale był Komfort Stargard. Ten klub z kolei jest na skraju likwidacji, bo w biednym regionie poza Komfortem (który niechętnie angażuje się teraz w sport) nie ma żadnych innych potencjalnych sponsorów. Po prostu czas na szczycie dla klubów zorganizowanych po staremu - z "działaczami" zamiast marketingowców - minął bezpowrotnie i przykładów - choćby z piłki nożnej - na to nie brakuje.

Spółka i klub widmo

W 1998 roku doszło do pierwszej zapaści, która była nieunikniona. Pamiętam zdziwienie zawodników, kompletnie zszokowanych, że tak solidny klub jak Mazowszanka przestał płacić. Klub na chwilę uratował Hoop, który wtedy był firmą wychodzącą na szerokie wody, a teraz jest potęgą i szkoda, że ta współpraca nie trwa. Potem były coraz słabsze wyniki i coraz mniej nie tylko sponsorów, ale także chętnych do rozmów.

Od czterech lat klub żył właściwie głównie dzięki kontraktowi podpisanemu dzięki kontaktom Pawła Gmocha z właścicielami Wizji TV. Miało być to promowanie nowej stacji Wizja Sport, ale po jej przedwczesnej śmierci (po półtora roku działania) nadal spływały do klubu pieniądze (później zespół reklamował kablówkę UPC i Cyfrę+). To wystarczało nawet na cały sezon, jak w ostatnich rozgrywkach.

W międzyczasie jednak pojawiły się długi. Klub ciągle chciał się liczyć w walce o mistrzostwo, kontrakty zawodników rosły, a sponsorów nie było. Podobno niektórzy z nich nie wywiązali się z umów, ale nie ma to większego znaczenia. Po sezonie największego życia na kredyt (2001/02), kiedy w zespole byli drogi trener (Michalis Kiritsis) i kilku drogich zawodników (Bacik, Pluta, Korytek, Cooper) okazało się, że długi są ogromne. Ostatnio właściciele klubu przyznali, że wyniosły nawet 3 miliony złotych. Teraz wynoszą około miliona.

W międzyczasie jednak doszło do najważniejszego wydarzenia, czyli oddania klubu prywatnym właścicielom - rodzinie Gmochów. Nie ma tu nawet miejsca, żeby wchodzić w niuanse, kto miał ile procent akcji i kiedy komu sprzedał. Ostatecznie liczy się to, że Paweł Gmoch (syn trenera Jacka) ma 75 procent akcji i decydujące słowo w sprawach klubu. Gmoch to warszawiak (jeśli nie Grek, bo tam się wychowywał, długo mieszkał i tam ma rodzinę), finansista, spec od robienia pieniędzy na giełdach. O wszystkim ma prawo decydować sam, pruszkowianie mogą najwyżej narzekać na trybunach.

I narzekali, ale sami są sobie winni, bo oddali swój klub. Ludzie z Pruszkowa, kibice, drobni sponsorzy, przyjaciele zespołu, mieli bowiem swój klub - KS Mazowszanka. Powstał na miejsce MKS MOS, kiedy w szkolnych strukturach nie dało się uprawiać zawodowego sportu. Ten klub jednak w 1999 roku oddał zespół koszykarski sportowej spółce akcyjnej MKS SSA, czyli de facto Gmochowi. Ma do dziś 20 procent udziałów, ale to fikcja, bo spółka sportowa profitu nie przynosi, więc dzielić nie ma co, a KS Mazowszanka to typowy klub-widmo. Zresztą ponoć Gmochowie podpisali nawet umowę o przejęciu tych 20 procent akcji od tego klubu, ale nigdy za nie nie zapłacili.

Ten ruch sprzd czterech lat ma dzisiaj kapitalne znaczenie. Po pierwsze, jak się okazało nie był wcale konieczny. Od lat mówiło się, ze kluby PLK będą musiały być spółkami, ale dopiero od nadchodzącego sezonu będzie to konieczne. Anwil Włocławek czy Start Lublin przekształceń dokonują właśnie teraz. Tymczasem w Pruszkowie chcą nadal mieć koszykówkę na najwyższym poziomie, ale są w całości zależni od Gmochów. To oni mają prawo do miejsca w lidze, tylko oni mogą zgłosić zespół do gry, podpisywać umowy. Albo sprzedać klub - a i to tylko komu zechcą. W przeciwnym razie pozostaje rozpoczęcie od dna - czyli założenie nowego klubu, zaczęcie gry od trzeciej ligi. Tylko czy wtedy kibice nie zapomną o wielkim baskecie nad Utratą, jak nazywa się rzeka przepływająca przez Pruszków?

Co teraz?

Pruszkowska koszykówka nie raz już stawała w obliczu unicestwienia. Wystarczy na oficjalnej stronie internetowej prześledzić historię klubu, zmieniające się nazwy, a nawet wyprowadzkę do Grodziska Mazowieckiego. Jeszcze niedawno - w połowie lat 80. po spadku z drugiej ligi zespołu pozbył się Znicz Pruszków. Zawsze jednak znaleźli się ludzie, którym zależało na tym, żeby Pruszków grał dalej. W tym ostatnim przypadku drużynę przejął MKS MOS, trenerzy potrafili wychować kolejne pokolenie młodych graczy, które w 1993 roku walnie przyczyniło się do awansu do ekstraklasy. Awansu - co warto przypomnieć - wywalczonego przez pruszkowskiego trenera, z pruszkowskim składem, wzmocnionym tylko Rosjaninem Aleksiejem Agiejewem.

Czemu więc podobnie nie miałoby być teraz? Liczne i ciekawie zapowiadające się pruszkowskie talenty z ostatnich 10 lat zostały zniechęcone do pracy nad sobą, bo zlikwidowano nawet drugoligowy zespół rezerw. Ale kilku z nich jest jeszcze do odzyskania, grali nawet ostatnio w trzecioligowym MKS MOS. Bez sprowadzania graczy z Polski, bez testowania niezbyt utalentowanych przeciętniaków z dawnego ZSRR i Rosji spokojnie można by stworzyć "kryzysowy" zespół do gry w drugiej, a może nawet pierwszej lidze z zawodników gotowych i obecnych na miejscu. Kucharski, Świech, Lenkiewicz, Sablik, Turski, Wojciechowski, Tomaszewski, Matuszewski, Lubryczyński, Kowalczyk, Mysłowiecki, może już Morysiński, ze starszych Czubek - to całkiem sympatycznie wyglądająca drużyna, choć może nie do gry w PLK. PZKosz uległ nowej modzie i rozdaje ochoczo "dzikie karty" do gry w tych ligach, więc bez walki można się tam było znaleźć. Może wreszcie udałoby się ocucić "pruszkowskiego ducha koszykarskiego"? W końcu nawet związani przez lata z Pruszkowem trenerzy (Jacek Gembal, Wojciech Kamiński, Paweł Czosnowski) odgrywają czołowe role w warszawskich klubach i odnoszą sukcesy. Teraz więcej tego ducha jest w piłkarskim trzecioligowym zespole Znicza Pruszków, na którego meczach coraz częściej widać znajomych z koszykarskich hal.

Teraz najbardziej potrzebny byłby ktoś, kto zająłby się profesjonalnie pozyskiwaniem sponsorów, zdobywaniem pieniędzy dla klubu - o ile w ogóle nie jest za późno. O wielkich firmach - o jakich marzył przez lata Janusz Wierzbowski, na jakie liczyli Gmochowie - chyba trzeba zapomnieć. Jeśli się zdarzą - wspaniale. Ale do zbudowania solidnego zespołu (i nie przenoszenia go do Warszawy, gdzie go nikt nie potrzebuje) wcale nie są potrzebne. Potrzeba tylko ludzi chętnych do pracy i doświadczeń w marketingu. W koncu hasło "koszykówka w Pruszkowie" ciągle dla wielu osób w okolicy wiele znaczy. Powinno starczyć do zbudowania budżetu na poziomie pierwszej ligi.

Ale ja wciąż wierzę, że Pruszków (jako drugie pod względem wielkości miasto w aglomeracji warszawskiej) wciąż stać na zespół w najwyższej lidze - PLK. Na pewno nie mistrzowski, może nie walczący o finał, ale zaskakujący od czasu do czasu zwycięstwami nad faworytami solidny zespół środka tabeli. Najbliższe dwa tygodnie pokażą, czy - tak jak Białymstok w "Piłkarskim Pokerze" - Pruszków ma "społeczeństwo ofiarne". Teraz dla pruszkowian ponowne przejęcie tej drużyny we własne ręce to ostatnia szansa.

Grali w Pruszkowie (m.in.)

Mariusz Bacik

Jerzy Binkowski

Krzysztof Dryja

Chris Elzey

Jeff Massey

Dariusz Parzeński

Andrzej Pluta

Krzysztof Sidor

Marek Sobczyński

Piotr Szybilski

Dominik Tomczyk

Tyrice Walker

Keith Williams

Adam Wójcik

Trenowali w Pruszkowie

Jacek Gembal (1993-96 i 2000-01)

Mieczysław Kuczyński (1996)

Wojciech Krajewski (1996-97)

Krzysztof Żolik (1997-98)

Mike McCollow (1998)

Nikołaj Bałwaczow (1998-99)

Andrzej Nowak (1999-2000)

Michalis Kiritsis (2001-2002)

Arkadiusz Koniecki (2002-2003)

Rok po roku w ekstraklasie

1994 - 9-10. miejsce

1995 - mistrzostwo Polski

1996 - 7. miejsce

1997 - mistrzostwo Polski

1998 - 2. miejsce (i Puchar Polski)

1999 - 4. miejsce (i Puchar Polski)

2000 - 3. miejsce

2001 - 4. miejsce

2002 - 6. miejsce

2003 - 6. miejsce

W europejskich pucharach

1994/95 - Puchar Koracza - II runda

1995/96 - eliminacje Euroligi - I runda

1996/97 - Puchar Koracza - półfinał

1997/98 - Puchar Europy - 1/8 finału

1998/99 - Puchar Saporty - 1/8 finału

1999/00 - Puchar Saporty - 1/8 finału

2000/01 - Puchar Koracza - faza grupowa

2001/02 - Puchar Koracza - preeliminacje

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.